Dobra, raz kozie śmierć. Od razu zaznaczę, że w mojej głowie to wszystko wyglądało całkiem inaczej, lepiej, po stokroć lepiej!, i w którymś momencie zaczęłam żałować, że nie zainspirowałam się innym utworem... Kurczę, nawet nie wiem, czy to kwalifikuje się jako opowiadanie, bo to raczej... coś jakby środek historii. Więc nawet tytułu nie ma :< Za to ma trochę dziwną formę...
Druga sprawa, to że jestem ze wsi (za Niemców raczej turystycznej, nie typowo rolniczej, ale zawsze) i doskonale wiem, że życie na wsi wcale nie było takie sielankowe, a na pole szły też kobiety, by w ślad za kosiarzami zbierać każdy kłos leżący na ziemi, jako że każdziutkie ziarnko było cenne, ale przyznajcie się - komu z Was, oglądając, dajmy na to, takie pierwsze minuty "Pana Tadeusza" (pomijam fakt, że tam był litewski dworek szlachecki, a nie polska dość dostatnia wiejska chata, ale chodzi o klimat) nie ścisnęło się serce z żalu i tęsknoty za tą mityczną polską wsią, zdrową, rumianą, czystą, radosną i wolną, pachnącą sianem i jabłkami papierówkami?
Trzecia sprawa - to musiał być utwór bez słów. Teksty piosenek za dużo sugerują, a sama muzyka każdemu z nas opowiada inną, własną historię.
Inspiracja
Cicho. Cicho. Niebo tuż nad przytuloną do ziemi trawą jest ciemnofioletowe, ale powoli błękitnieje, przechodząc w coraz jaśniejsze tony. Mgła unosi się z łąk i pół, otulając rosnące wzdłuż drogi drzewa białym woalem. Ptaki zaczynają nieśmiało śpiewać w tej magicznej godzinie świtu. Jest chłodno, rześko, na skórze idącego do obory gospodarza pojawia się gęsia skórka, mokre od rosy źdźbła traw przyklejają się do drewniaków. Ale złote słońce wznosi się coraz wyżej i wyżej, niebo różowieje i jest teraz piękniejsze od czegokolwiek, co ludzki umysł i ręce mogły kiedykolwiek stworzyć. Żadne lustro nie skrzy tak jasno i tak żywo jak ostatnie błyski wysychających kropel rosy.
Gęsia skórka znika pod ciepłym dotykiem promieni. Kielichy kwiatów powoli się otwierają i wiecznie stęsknione zwracają swe barwne główki ku złotemu kochankowi, królowi niebios, hojnie rozdającemu swe łaski i czułe pocałunki.
Rozlega się trzask uderzających o ścianę, pchniętych z impetem drewnianych okiennic. Chwilę później, jak echo, kolejny trzask ‒ to gospodyni strzepuje śnieżnobiałe prześcieradło, zaraz potem, wraz z poduchami, przewiesza je przez otwarte na oścież, wpuszczające światło i pobudzający poranny chłód okno. Powołane do życia tymi gwałtownymi rucham drobiny kurzu wirują i tańczą w złotych słonecznych strugach. Już po chwili kobieta żwawo krząta się po głównej izbie, ze stukotem stawia na zbielałym od ciągłego szorowania drewnianym stole malowany dzban pełen świeżo wydojonego mleka, rozdaje skibki wczorajszego chleba z masłem; szybko, szybko, dzień na nikogo nie czeka!… Mężczyźni ruszają w pole, płócienne koszule migają biało, w ostrzach niesionych na silnych, opalonych ramionach kos odbija się słońce. Kilkoro dzieci, poganianych gderaniem gospodyni, z wesołym szczebiotem i przekomarzaniem wybiega z chaty, w ich rozczochranych od snu jasnych włosach tkwią jeszcze pojedyncze źdźbła siana. Ścigają się do obory, kradnąc tę chwilę beztroski i zabawy ‒ potem będzie tylko powolne podążanie za krowami na pastwisko. Nikt się nie leni: starsza córka mieli zboże na zacierkę, średnia rozpala w piecu i gotuje obierki, matka, jak zwykle prędka i robotna, z furkotem spódnicy sprząta ze stołu. Najmłodsza lekkim krokiem wybiega na podwórze i trzymając w garści fartuch pełen ziaren biegnie w stronę kurnika. Udaje jej się jeszcze rzucić okiem na ścieżkę w ślad za oddalającym się panem ojcem, braćmi i najętymi parobkami; nie ma prawa rozpoznać, ale przecież ‒ rozpoznaje, rozpoznaje te szerokie plecy okryte koszulą i czarne włosy spadające na spalony słońcem kark. Zawsze głodne kury gromadzą się u jej stóp, głośno awanturując się o śniadanie, ale dziewczyna stoi bez ruchu i patrzy, patrzy, a czas jakby zatrzymuje się na chwilę.
Słońce jest coraz wyżej i wyżej, jego pocałunki stają się coraz bardziej natarczywe i palące, powietrze… To nie powietrze już, to południowy skwar i nic więcej, i nic mniej. Liście szumią leniwie ‒ ach, żeby móc tak jak one nic nie musieć i rozkoszować się ciepłem. Pot perli się na czołach, ramionach, spływa po linii obojczyka, w nagłym kaprysie skręca, słona kropla zagłębia się w dołek między piersiami. Od strony strumienia dobiega stukot kijanek, w chacie słychać niecierpliwy okrzyk gospodyni popędzającej najmłodszą córkę, by zaniosła mężczyznom popołudniową strawę, która doda im sił do dalszej pracy.
Piasek na ścieżce jest nagrzany, prawie parzy bose stopy, jednocześnie przyjemnie łaskocze ‒ i chce się zejść na pokryte trawą pobocze, i nie chce. Może jednak zejść? Na delikatną trawę porastającą przydrożną łąkę, spojrzeć w górę, na niebo usiane białymi obłokami, zawirować, zapomnieć się, zatracić, a potem przystanąć w miejscu, zamknąć oczy i wsłuchać się w kojący szum pobliskiego lasu, sekunda w bezruchu, dwie, trzy, unieść powieki i wpatrzeć się w głęboką zieleń drzew, dać odpocząć pijanemu błękitem i jasnością wzrokowi.
Uczucie radości i podniecenia niemalże rozrywa serce, już widać złote morze kłosów i rytmicznie zanurzające się i wynurzające z niego sylwetki. Jedna z postaci oddala się od towarzyszy, podchodzi bliżej. Spokój, spokój!, gorąca krew huczy i buczy w głowie jak pierwsze niskie dźwięki gajd na zabawach. Te niespieszne, płynne, doskonale wyważone ruchy, skądś znajome ‒ jak gospodarski kot skradający się w wysokiej trawie, polujący na niefrasobliwie podskakującego w miejscu wróbla. Bliżej, bliżej, coraz bliżej…
Odznaczające się od opalonej twarzy ciemnobłękitne oczy wpatrują się intensywnie w stojącą na brzegu ścieżki młodą dziewczynę, słońce podświetla jej włosy, tworząc aureolę wokół głowy. W tej jasnej, prostej sukience, w fartuchu, boso, z wiklinowym koszami w ramionach wygląda jak dziewczęce uosobienie lata, zawsze młoda Pani Pól szczodrze obdarzająca ludzi plonami.
Wyciąga ręce po kosze, czy uda się, czy zrozumie, czy nie wyśmieje, czy kwiat nie upadnie przez przypadek i niezręczność na ziemię? Zerwany po drodze chaber,
nie śmiem ci wyznać swoich uczuć, już powinien go zauważyć… Widzi, waha się… Chowa w dłoniach delikatny ciemnoniebieski kwiat, och nie, zgniecie go?… Ale… ale nie, kilka szybkich ruchów zręcznych palców ‒ wyciąga spracowaną dłoń, której skóra jest szorstka i ciepła w dotyku, na serdeczny palec dziewczyny wsuwa zrobiony z polnego kwiatu pierścionek z chabrowym oczkiem.
Serce wypełnia fala radości i szczęścia, żywioł nie do opanowania, przelewa się, wylewa, zabarwia policzki na różowo, rozchyla usta nieświadomie tęskniące do pocałunku. Ale nie, nie czas na to; on posyła jej uśmiech szybki i jasny jak letnia błyskawica, ona obraca się na pięcie i z dłońmi przytulonymi do płonących policzków biegnie ścieżką w kierunku domu. Te same lasy, te same pola, te same łąki, przez tyle lat mijane codziennie, dzisiaj są piękniejsze i bardziej majestatyczne, strumień szemrze weselej i uroczyściej, jakby oznajmiał doniosłą nowinę. Dziewczyna przegania cień myśli, że dźwięk strumyka przypomina radosne bicie kościelnych dzwonów, uczucie lęku na chwilkę wbija się boleśnie w jej serce niczym ostra szpilka ‒ byle nie zapeszyć, byle nie zapeszyć, nie wolno myśleć takich rzeczy, niedobrze, jeśli człowiek jest zbyt szczęśliwy!… Nagle zwalnia nieco, starając się uspokoić oddech. Nie, jeszcze nie wróci do domu, bura od pani matki za opieszałość i lenistwo to nic, i tak wszystko leciałoby z rąk, a jeśli będzie musiała ukrywać i tamować swoją radość, to ta radość ją zadławi, jej serce rozerwie się na kawałki. Dziewczyna wbiega na skraj lasu, szum drzew i ich cień przynosi ukojenie, chłodzi rozpalone czoło i policzki. Teraz można przystanąć, usiąść, pomyśleć, oddać się błogim, nieskomplikowanym marzeniom, które, oby nie zapeszyć, nie zapeszyć!, mogą się spełnić ‒ tak po prostu.
Słońce wreszcie powoli chyli się ku zachodowi, niebo wygląda jak odbicie ziemi ‒ jest złote jak łany zboża i królewsko czerwone jak maki. Ptaki milkną, być może z podziwu dla tej symetrii, być może ze zmęczenia. Najmłodsza córka gospodarzy wbiega do chaty tuż przed powracającymi z pola mężczyznami, matka na jej widok bierze się pod boki i karcąco kręci głową, ale cóż poradzić ‒ kocha to swoje niesforne dziecko, a nie byłaby matką i kobietą, gdyby nie rozumiała błąkającego się na ustach leniwego uśmiechu i rozjaśnionego, rozmarzonego wzroku. Ale tak samo jak rano, tak i teraz nie ma czasu stać z założonymi rękoma; izbę wypełnia gwar rozmów toczonych niskimi męskimi głosami, drewniane i gliniane misy szurają po blacie stołu, stukają kubki, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim, w rozgrzanym płonącym paleniskiem i ludzkimi oddechami powietrzu, przemyka obietnica bez słów złożona przez dwoje serc, śmiałych i szalonych młodością.