Strona główna

Forum - Missfashion.pl, gra o modzie dla dziewczyn!

Dyskusja zamknięta

Strony : 1

#1 31-12-2018 o 16h08

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

Długo biłam się z myślami czy zmieścić to opowiadanie w kolejnym miejscu w sieci. Jeśli którekolwiek z Was zna i czytało fanficki z Hetalia.org zapewne rozpozna tę historię. Tak więc nie przedłużajając, oto moje cudowne dziecię. Yaoiciowe USxUK w wydaniu bardzo ludzkim;-).

"Historia mojego życia zaczyna się na granicy jednego z kolonijnych miasteczek, należących do Brytyjczyków. W sumie bardzo mało znam się na mapach i nie jestem w stanie stwierdzić gdzie mieszkałem. Jednak odkąd tylko pamiętam bardzo chciałem się uczyć. Kochałem książki i z podziwem spoglądałem na oczytanych Brytyjczyków ubranych w drogie garnitury. Na ich dłonie w ozdobnych rękawiczkach… A damy nosiły takie piękne suknie! Jeszcze dziś, (czasami przed snem), wzdycham do mojej kochanej Charlise- nieco tylko młodszej ode mnie ostatniej więźniarki z czasów Deklaracji. Niestety ona, jak i większość panien czy kobiet pojmanych w tamtym czasie, straciła życie. Za co? Za pochodzenie. Zbyt okropne by o tym mówić, tak jak zbyt bolesne aby tłumić w sobie. Żal. Chyba tylko tyle czuję widząc to do czego doszliśmy. Przecież nie jesteśmy inni! Do cholery! Mamy to samo pochodzenie i przodków! Nie my, na Boga, nie my byliśmy tu pierwsi! Nie mieliśmy prawa…"

   Szczerze mówiąc nie tego spodziewał się po dziennikach znalezionych w skrzyniach na stryszku swojego domu. Wielka, stara rezydencja skrywała z pewnością nie jedno, ale to było doprawdy niezwykłe znalezisko. Kilkuwieczne pamiętniki prowadzone przez założyciela rodziny dawno temu. Jeszcze w czasach gdy Ameryka żyła jedynie w umysłach i na kartce papieru każdego poety, pisarza czy malarza. A to były zaledwie trzy niewielkie zeszyty oprawione w masywne okładki. Ręczne zdobienia zaprojektowane i wykonane przez jego pradziada robiły piorunujące wrażenie, jednak te kilka pierwszych zdań…
Alfred był porywczym, energicznym i niezwykle żywiołowym dwudziestotrzyletnim młodym mężczyzną o czasem zbyt wybujałym zmyśle patriotycznym. Niby zwyczajny Amerykanin, jakich to tysiące chodzą codziennie uliczkami Nowego Yorku, Californii lub Los Angeles. Wysoki, dobrze zbudowany o przeszywającym spojrzeniu niebieskich tęczówek. Zawsze zawadiacko uśmiechnięta twarz przysparzała mu w szkole nielada kłopotów z których wyciągał go bardziej spokojny i pokojowo nastawiony brat bliźniak- Matthew. Tylko że pewnego dnia Matt zniknął. Nie było jego rzeczy, nie było rzeczy ojca. Samego ojca nie było praktycznie od zawsze. Została tylko chora matka i umierająca (z dnia na dzień coraz bardziej) o piętnaście lat młodsza siostra Klara. To wszystko, cała ta nienormalna sytuacja była zbyt trudna jak dla jednego chłopaka dopiero wchodzącego w życie. Dlatego coraz częściej zamiast w pokoju przesiadywał na poddaszu lub stryszku.
Pamiętniki wpadły mu w ręce zupełnie przypadkiem. Ot, zaglądał do kolejnej z rzędu skrzyni zaśmiecającej i tak zagracony strych w poszukiwaniu choćby najmniejszego powodu odejścia ojca. A że wrodzona ciekawość nie pozwalała mu przejść obojętnie obok czegoś równie pięknego… zwyczajnie otworzył okładkę. Była piękna, ale także diabelnie ciężka. Wtłaczane na nią, barwione płótno układające się we wzór pierwszej flagi niepodległego państwa jakim obecnie była Ameryka, przez lata nasiąkało kurzem. Kartki pożółkły i wyglądały jakby miały się rozpaść pod najmniejszym dotykiem. Jednak im dalej zaglądał, tym bardziej żałował. Każda kolejna linijka wstępu do historii była torturą. Tak różna od tego co mówili nauczyciele w szkołach i profesorowie na wykładach. Czy była prawdziwa?
   Dlaczego jednak tak bardzo kuła Alfreda w oczy? Choćby dlatego, że wierzył w podania historyczne. Uczył się na pamięć Deklaracji Niepodległości i wręcz szalał za historią bardziej współczesną gdy Ameryka zaczynała kwitnąć przeradzając się w potężny twór polityczno-militarny. Był jednym z wielu, ale jak jeden na milion. Patriota i bojownik. Człowiek czynu stawiający na siebie, nie innych.
   A teraz wzdychał ciężko zatrzaskując z irytacją swojego nowego wroga- pamiątkę po pradziadzie. Niegdyś jego idolu, autorytecie. Teraz jego antenat był w oczach młodzieńca nikim więcej jak Brytyjskim pieskiem. Oczarowany ich kulturą i zwyczajami pod którymi skrywali wyrachowane serca. Serca?! Według Ala to nie były serca. Bryłki lodu, skały- owszem! Bo tylko coś nieożywionego mogło pozwalać na tak bestialskie czyny!
   Ostatni raz spojrzał na porzucone ponownie w kącie zeszyty i pospiesznie opuścił stryszek. Nie miał zamiaru wracać tam już nigdy więcej…
- Synku, spakowałeś się?- gdzieś zza pleców doszedł go głos matki. Zatrzymał się w pół kroku, obracając niespiesznie na pięcie.- Alfred, zadałam ci pytanie.
- Tak, słyszałem mamo.- uśmiechnął się po swojemu chcąc ukryć irytację. „Cholera, zapomniałem o tym przeklętym wyjeździe!” mruczał w myślach drapiąc się po głowie.- Bo wiesz, tak mi się przypomniało że miałem coś znaleźć na strychu i zapakować, więc jeszcze nawet nie ruszyłem walizek.
- Ależ Alfi...- wzruszyła ramionami niewysoka, blond włosa kobieta, krzywiąc nieładnie pokrytą zmarszczkami twarz. I choć była młoda, bo miała zaledwie czterdzieści pięć lat, wyglądała jak podbijająca pod osiemdziesiątkę staruszka ledwo stojąca na nogach.- Wiesz dobrze że z samego rana musisz jechać na lotnisko.
- Tak, wiem i szczerze wolałbym zostać tu z tobą.
- To nie możliwe Alfi.- nieco chwiejnie, ale jeszcze całkiem prosto, podeszła do syna i objęła jego twarz dłońmi. Delikatnymi i ciepłymi dłońmi które niegdyś tuliły do snu jego i Matta.- Powinieneś wyjechać jak najszybciej i przestać stroić fochy niczym małe dziecko. Nie chcę abyś oglądał to wszystko.
- Ale przecież mógłbym ci pomóc! Wesprzeć w razie…
- Alfredzie F. Jones!- krzyknęła kobieta przyciągając jego twarz stanowczo do swojej i patrząc w oczy ze złością. W takich chwilach stawała się nieugięta i nic nie było w stanie odwieść jej od raz postanowionej rzeczy. Na moment złagodniała i muskając ustami czoło syna zakończyła spór.- Idź się pakować skarbie. Nie zapomnij o ciepłych rzeczach takich jak skarpetki czy grubsze slipki. Zapakuj też swetry i kilka podkoszulków z rękawkami. Te twoje bezrękawniki czy jak im tam to jakaś jedna wielka tandeta i nie za bardzo nadają się na…
- Mamo, jestem duży i poradzę sobie.- zaśmiał się lekko obejmując rodzicielkę po raz ostatni. Zanim odsunął się całkowicie musnął dłonią blady policzek.- Kocham cię bardzo mamusiu. Pamiętaj o mnie i pisz czasami listy. Pozdrów też Klarę jak u niej będziesz i przeproś że nie przyszedłem z tobą.
- Oczywiście. Żegnaj maleńki panie Ameryko.
   Wiedziała jak go rozczulić. Zawsze tak do niego mówiła gdy ich rodzina była kompletna. Raz nawet podpisał się tak na kartkówce z matematyki. Chyba w podstawówce. No ale on chciał tylko zaimponować nauczycielce! Była taka miła i kochana przynosząc dla nich cukierki lub owoce. Od tamtej pory przyjaciele zwracali się do niego właśnie Ameryka. Był w ich oczach bohaterem niczym postać z komiksu. Szkoda tylko, że kiedy spotkał ich niedawno na tym śmiesznym zjeździe, połowa nawet go nie kojarzyła. Tacy z nich byli przyjaciele!
Prychnął w myślach na samo wspomnienie. Nienawidził obłudy innych i sam wystrzegał się tego niczym diabeł wody święconej. Odwrócił się ku matce słysząc jej coraz bardziej natarczywy kaszel. Martwił się. Odkąd Matt i ojciec wyjechali (on przejął rodowe nazwisko matki), jej stan gwałtownie się pogorszył. Przestała się szczerze śmiać. Ukrywała się przed nim jak złodziej i rzadko wychodziła z domu choćby na podwórko. Brak słońca spowodował łamliwość kości a brak ruchu przyrost tu i ówdzie. Choć ostatnio matka zmizerniała. Zwykle silna i twarda teraz łamała się jak gałązka. To było straszne. „No i co ta rozpacz potrafi zrobić z człowiekiem?” krzyczał w myślach znikając za drzwiami swojego pokoju. Niegdyś dzielił go z bratem. Potem wprowadziła się do niego Klara. Szybko jednak i z nią się pożegnał. Został sam bez przyjaciół, bez rodziny…
Oparł się plecami o mahoniowe drzwi i zakrywając twarz dłońmi przestał uśmiechać głupkowato. To była jedna z tych chwil w których nawet pan Ameryka stawał się słaby i podatny na wszelkiego rodzaju ponure myśli. Potarł drżące powieki palcami i sapnął głośno. Zwyczajowe osiemnaście stopni panujące w obszernym pokoju dzisiaj stanowiło nielada upał. Najpierw więc rozpiął bluzę. A kiedy nie pomogło ściągnął ją z ramion razem z koszulką uszytą przez niego dawno temu z flagi USA. Powachlował się lekko materiałem i wyciągając dłoń przed siebie zapalił światło. Trzeba było się pakować…
***
   Gdy był pewien iż spakował już wszystko, odłożył walizki w kąt pokoju. Chwycił leżące na biurku kluczyki od auta i gasząc za sobą światło ruszył do garażu na przegląd. Musiał sprawdzić stan oleju, paliwa i gazu. Upewnić się że hamulce są podłączone poprawnie a auto z całą pewnością nie odmówi mu posłuszeństwa w drodze na to cholerne lotnisko. Zamyślił się przez chwilę i zupełnie bezwiednie skierował kroki ku stryszkowi. Niepewnie uchylił białe drzwi i klikając na brązowy pstryczek włączył światło. Spojrzał na zakurzone pamiętniki i dosłownie chwilę potem, nie wiedząc jakim cudem, siedział w aucie i czytał dalej.

"Tego roku lato było bardzo ciepłe. Jaki to rok, zupełnie nie pamiętam. Byłem tylko głupim podlotkiem marzącym o spełnieniu się jego marzenia. Nauce. Chciałem wiedzieć wszystko, zobaczyć wszystko i poczuć to na własnej skórze. W sumie nie rozumiałem nic z tego co mówiono na ulicach. Wojna? Przeciw Brytyjczykom? Niby po co? Było spokojnie, bieda nie dokuczała w żadnej z graniczących z moją wiosek a murzyni… oni zawsze byli zbyt dumni aby pojąć. Jesteśmy jednością i przerwanie łańcucha było zgubne.
Sądziłem tak bardzo długo. Byłem zwykłym chłopcem z wioski. Nie umiałem liczyć, czytać a pisanie… Potrafiłem się tylko podpisać. Towarzyszyła temu radość większa niż najpiękniejszy prezent na skromne święta Bożego Narodzenia. Bo byłem Alfred F. Jones! Tak nauczył mnie pewien bardzo miły pan Anglik gdy siedziałem nad brzegiem rzeki grzebiąc patykiem w błocie. Do dzisiaj pamiętam jego zielone oczy patrzące na mnie z taką ufnością. Z dziwną radością. A gdzieś tam czaiła się melancholia. Ona była taka przytłaczająca! Tak jakby tamten człowiek nie miał nic poza swoją wiedzą.
Dawniej powiedziałbym że czekanie na jegomościa zajęło mi resztę lata, jesień, zimę i wiosnę oraz pierwszą połowę lata. Teraz wiem że czekałem równy rok. Zawsze w tym samym miejscu ściskając w kieszeni eleganckie białe rękawiczki. Tamtego dnia Anglik o nich zapomniał. Bo kiedy odchodził wyglądał całkiem inaczej. Jego uśmiech…
- Co tu robisz chłopcze?- padło pytanie gdzieś za mną a moje serce wręcz podskoczyło do gardła. To był on!- Chwilę… Ty jesteś mały Alfred, prawda?
Byłem taki dumny że zapamiętał moje imię! Chciałem skakać jak głupi, rzucić mu się na szyję i zaproponować cokolwiek, byle mnie nie zostawiał. Podniosłem się spod swojego dębu i otrzepując podarte i znoszone ogrodniczki podszedłem do niego bliżej. Zawiał wiatr i poczułem taki śmieszny zapach. Jakby ktoś zamknął tysiąc aromatów w ciele tamtego mężczyzny. To zabawne. Bo gdy dziś to piszę, wiem że zwyczajnie spryskał się perfumami. Czymś co w sumie znam od zawsze w innej formie. Ale wtedy on był jak Bóg. Naprawdę jak Bóg. Wyciągnąłem dłoń z kieszeni i drżąc podałem mu nieco zniszczoną już zgubę. Spojrzał na mnie rozbawiony przekrzywiając głowę na bok. Od jego jasnych kosmyków odbijało się słońce czyniąc je podobnym do tak upragnionego przez wszystkich złota. Ale nie kruszcu… Tylko dojrzałej pszenicy.  Falującej na wietrze, takiej bujnej i pięknej. Zarumieniłem się lekko odwracając wzrok w drugą stronę. Zaśmiał się najpierw cicho i niezbyt pewnie, aby po chwili tuląc mnie do siebie i mierzwiąc i tak nigdy nieczesane włosy, zaśmiewać się na cały głos.
- Jesteś uroczy mały!- zaśmiał się ponownie. Jego ciepła dłoń spoczęła na mojej. Zacieśniła uścisk.- Zatrzymaj je. Niech czasami przypomną ci dawnego znajomego. Do wi…
- Nie, zaczekaj!- krzyknąłem nie wiedząc jak powinienem się zachować. Wiedziałem, no czułem, że to nie powinno tak zabrzmieć jednak jak już mówiłem byłem tylko biednym dzieciakiem.- To znaczy… Chcę się uczyć! Nauczysz mnie tego co wiesz?! Błagam! Bo ja tak ci zazdroszczę tej wiedzy i…
Zmartwiony obserwowałem jego zmrużone w geście zastanowienia oczy. To była najdłuższa chwila w moim życiu. Nie mogłem się ruszyć, nic powiedzieć a tym bardziej uciec. Patrzyłem w zielone oczy zastanawiając się czy to ten moment kiedy powinienem odejść. Postąpiłem krok do tyłu zupełnie zapominając o korzeniu wystającym zaraz za moimi stopami. Jak długi runąłem na ziemię nabijając sobie porządnego guza. Zrobiło mi się słabo. Czułem jak krew ścieka po szyi za starą koszulę. W sumie to do końca życia została mi blizna. Pamiątka po naszym drugim spotkaniu. Czy ostatnim?
- Ej, Alfredzie! Nic ci nie jest?! Oj, nie zasypiaj, słyszysz? Opowiem ci co tylko chcesz wiedzieć, tylko mnie słuchaj i nie zamykaj oczu. Patrz na mnie i kiwaj głową czy rozumiesz co mówię. Zgoda?
Przytaknąłem. Intensywnie patrzyłem na jego usta starając się wyłapywać sens zdań. W skrajnych sytuacjach zawsze mówił dużo, nieskładnie i niezbyt elegancko. Potrafił kląć a w piciu nie miał równych. Ale do tego dojdę kiedy indziej. Teraz powinienem kończyć. W końcu obiecałem Lulu i Gilbertowi spacer do lasu."
   
    Jeżeli wcześniej Alf sądził, że jest rozdarty, teraz był wręcz zmiażdżony, roztarty w drobny pyłek. Jego przodek też miał na imię Alfred! Zaintrygowany Jones przewrócił stronę w nadziei na kolejny wpis. Zamiast niego był portret zajmujący całe dwie strony dziennika. Przedstawiał młodego, na oko dwudziestotrzyletniego mężczyznę. Regularne rysy twarzy, panująca na niej powaga w połączeniu z jakąś taką melancholią bardzo mu kogoś przypominała. Kogoś kogo widywał gdy… No tak! Niebieskie oczy spoglądające z płótna w sposób mimo wszystko niezwykle zawadiacki należały do niego. A podpis „Panicz Ameryka- Hero” nie pozwalał na pomyłkę. Bo tym oto sposobem młody Jones spotkał swój pierwowzór. Pierwowzór ubrany w elegancki mundur armii wyzwolenia z okowów Brytyjczyków.
- Uła!- krzyknął zachwycony obracając pamiętnik. Musiał obejrzeć obrazek z każdej strony. Dotknąć chropowatego, nasiąkniętego farbą płótna tylko po to aby uwierzyć że nie śni. A w jego umyśle zrodziła się pewna maleńka myśl. Myśl każąca mu ponownie iść na strych…- A może ten mundur gdzieś jeszcze tam jest?!
***

Ostatnio zmieniony przez Ritsuko (31-12-2018 o 19h08)


Miss'fantastic

Offline

#2 15-01-2019 o 11h37

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

Zapraszam serdecznie na drugi rozdział Naszej "Lekcji". Buziaki i miłego czytanka :-D


   Niezbyt zaciekawiony elementami wystroju wiekowej auli wykładowej zajął miejsce gdzieś z boku, kładąc ciążącą do tej pory torbę z książkami i śniadaniem na parapecie wielkiego okna. W zasadzie to był jego stały rytuał. Odkąd pamiętał zawsze przychodził na zajęcia szybciej i kołysząc się sennie na krześle zapadał w niezbyt zdrowy letarg. Potem był zaspany, głodny i markotny. Nie słuchał kompletnie co się do niego mówi i ignorował jakiekolwiek alarmujące sygnały wysyłane przez otoczenie. No bo przecież rozpędzony samochód na pasach, gdy światło jest czerwone, to wcale nie problem, prawda?!
   No i tak, rozdarty pomiędzy jawą a snem, spoglądał przed siebie wcale nie dostrzegając tego, iż już nie jest sam. Najpierw do pomieszczenia weszła teczka i kilka zwiniętych w rulon potężnych planszy które ani chybi musiały być mapami politycznymi świata. W końcu ostatecznie studiował historię wielkich wojen i ruchów politycznych. No a wiedza o nich nie mogła ograniczać się tylko do powodu konfliktu. Ważne było jego miejsce, ludność lokalna i wyznawana przez nich religia. A w przypadku wielkich bitew najważniejszą funkcję odgrywało położenie w terenie. Przecież walka w górach nie będzie tym samym co podchody w szczerym polu. Ważną kwestię stanowiły rzeki, granice terytoriów i…
   Za bardzo zaczynał odpływać.
   Potrząsnął głową wyrywając umysł z otępienia i senności. Bardziej przytomnie spojrzał na nagle zasłane papierami wiekowe biurko. A kiedy wspaniałomyślnie uświadomił sobie, że nie jest tu już sam, aulą wstrząsnął huk spadających encyklopedii i wykrzyczane do połowy przekleństwo. Zaniepokojony tym niebieskooki podniósł się nieznacznie ze swojego miejsca, jednak nim zdołał zrobić coś więcej, na podwyższeniu za biurkiem stanął mężczyzna. Nie był zbyt wysoki, za to szczupły i raczej wysportowany. Ubrany w gustowny garnitur, obecnie nieco okurzony i brudny od białej farby. Zielone oczy z irytacją patrzyły na trzymane w bladych, delikatnych dłoniach jakieś pożółkłe zwoje. Odłożył je na biurko tak, jakby zaraz miały okazać się czymś wyjątkowo oślizgłym, i starannie oczyścił z pajęczyn złotawe kosmyki lśniące lekko w świetle dość silnej żarówki. Uśmiechnął się prawie niewidocznie i poprawiając zsuniętą z ramion grafitową marynarkę spojrzał w stronę stojącego przy swoim miejscu Alfreda. Zmierzył go wzrokiem i kiwając głową na „Dzień dobry” wrócił do szykowania lekcji. Rozwijał mapy, zmazywał z tablicy pozostałości po wczorajszych zajęciach lub zwyczajnie siadał na obrotowym krześle obserwując widok za oknem. Nad czymś się zastanawiał. Skoncentrowany wyraz twarzy nie mówił jednak co zaprząta jasną głowę a zielone oczy nagle stały się zupełnie puste. „Cholera! Czy on umarł?!” krzyczał w myślach Alfred spowrotem zajmując swoje miejsce.
    Zignorował niezbyt przyjemne uczucie mające swój początek w żołądku i wątrobie, wyciągając na ławkę kilka kolorowych długopisów, linijkę oraz dwa zeszyty formatu A4. Przez jeden krotki moment walczył sam ze sobą starając się zabić pragnienie wyjęcia pierwszego tomu pamiętników pradziada. Zaciskając palce na brzegu swojej skórzanej kurtki szybkim ruchem odsunął torbę spowrotem na parapet. Oczywiście i ta opcja nie wydała mu się bezpieczna, więc ostatecznie schował własność pod stolik przy którym siedział. Wyprostował się dumnie i ponownie spojrzał na wykładowcę. Zaciekawiony obserwował jak zielone oczy prześlizgują się po sali w poszukiwaniu czegoś na czym mógłby zawiesić trzymaną w dłoniach mapę. Jego uwagę przyciągnął niewielki stojak, który nie wzbudzał zbytniego zaufania. Chwiał się niebezpiecznie i wyglądał bardziej na zabytek niż sprzęt pomocniczy do zajęć. Ale jak widać zielonooki lubił dreszczyk emocji. Ucieszony podszedł do rzeczonego stojaka i klepiąc go czule, chwycił pod pachę. Nie mógł być on zbyt ciężki, jednak osobie niskiej bardzo ciężko się go niosło. Wiekowe nogi co jakiś czas rysowały równie wiekowy parkiet skrzypiąc niemiłosiernie, przez co Alfred odniósł wrażenie że jeszcze chwila a błona bębenkowa w jego uszach zwyczajnie pęknie czyniąc go głuchym do końca życia. „Tragedia aa!” krzyczał w myślach zaciskając zęby w geście obrony przed niechcianymi decybelami. Skulił się w sobie przykrywając uszy dłońmi. Błoga cisza! Tyle zdążył pomyśleć do momentu gdy coś z hukiem gorszym niż wcześniej zwaliło się na ziemię.
- Nosz, cholero jedna! Dlaczego jak zwykle nie chcesz współpracować?! Zwyczajnie na złom się tylko nadajesz!
   To Alfred puścił bez komentarza.
   Pomimo niewysokiego wzrostu zielonooki miał mocny, bardzo chrapliwy głos o altowej tonacji. Ze złością której granice zacierały się w jednej chwili spoglądał na swojego wroga mrucząc pod nosem kolejne przekleństwa. Widać jednak w jakiś sposób musiał się kontrolować. Jego ciało wręcz drżało od tłumionych emocji a pięści zaciskały się i otwierały. Pewnie gdyby mógł, skopałby biedny stojak i rzucił wszystko w diabły.
- Boże, daj mi siłę…- jęknął cicho po angielsku mrużąc zabawnie oczy tak, że szerokie brwi tworzyły sobą literkę „V”.- Eh…
   I wtedy do Alfreda dotarło. Ten mężczyzna nie był Polakiem, a Brytyjczykiem. Zaskoczony swym odkryciem zamrugał powiekami prostując się jeszcze bardziej. Nerwowym ruchem odgarnął lecące do oczu płowe włosy. Oblizał spierzchnięte wargi i oparł łokcie na blacie ławki. Poprawił zsunięte z nosa okulary i wreszcie przestał bronić. Załamany wydobył pierwszy z pamiętników, kładąc go przed sobą. Do lekcji pozostawało jeszcze ponad pół godziny więc…
 
   "Nieco obolały po kontrolnym badaniu lekarskim podniosłem się z łóżka. Ile to już czasu minęło odkąd zamieszkałem z Arthurem? Przestałem liczyć po którymś z kolei czymś co on nazywał pełnym tygodniem, czyli dniem od poniedziałku do niedzieli. Zawsze pod koniec rzeczonego tygodnia zabierał mnie na mszę do pobliskiej świątyni. Przyznam szczerze, że zanim on tego nie zrobił, nie miałem pojęcia o wierze jako czymś konkretnym. Żyłem w przeświadczeniu że pojawiłem się z nikąd a potem zniknę gdzieś tak jak znikali wszyscy gdy przyszła ich kolej.
Dzisiaj jednak Arthur zaplanował niespodziankę. Niby jaką? Umiałem już litery z alfabetu, zapoznałem się z cyframi oraz dodawaniem no i oczywiście zasadami etykiety. Czasami się w nich gubiłem, jednak Arthur był cierpliwy. No… Przynajmniej się starał. Udawałem że nie widzę tego mordu w oczach gdy do „damy” zwracałem się na „Ty”, albo poplamiłem jej „suknię” popołudniową herbatką. Oczywiście damą był jedynie jego szanowny lokaj Sebastian. Mój opiekun bał się przedstawić mi prawdziwej damy ze względu na niewyparzony język. Taaa… Potrafiłem gadać godzinami, chwalić bzdurami i zanudzać na śmierć historiami zasłyszanymi w wiosce. Tego jednak etykieta nie tolerowała więc ostatecznie bywałem uciszany. No ale wracając do niespodzianki… Czy mógł mnie jeszcze czymś zaskoczyć? Po głębszym poznaniu Anglicy, bo tak zwykle na siebie mówili, stawali się okropnie nudni! Rano herbata, potem śniadanie i znowu herbata. Do południa nauka. Koło godziny jakiejś tam na stole stawiano obiad zgarniając nas z niedużego gabinetu. Po obiedzie znowu herbata i jakieś urozmaicenie czyli spacer po pobliskim mieście lub parku. Od spotkań towarzyskich Arthur stronił więc nie miałem możliwości porównania. I tak, po chyba dwóch godzinach, wracaliśmy do domu tylko po to aby napić się herbaty. W końcu godzina piąta była dla niego wręcz świętością. Zabawne jak ludzie przywiązują uwagę do szczegółów.
Potem zostawała jedynie kąpiel, jakieś ćwiczenia kaligraficzne czy wpajanie zasad etykiety, oraz kolacja. Zwykle bardzo skromna. Dlaczego? Arthur twierdzi, iż objadanie się przed snem kończy się niestrawnością w dniu następnym i potwornymi koszmarami w nocy. No dobrze, koszmary rozumiem. Ale co to ta niestrawność?! To coś śmiertelnie niebezpiecznego? Czy on nie mógłby wreszcie zrozumieć że nie wiem i pytanie „Co to takiego?” to nie żart?! Cóż… W takich chwilach tylko wzruszam ramionami i szepcząc ciche „Dobranoc” ruszam do swojego królestwa. Tam zawsze czeka na mnie wielkie, wygodne łóżko i jakaś książka. W końcu muszę ćwiczyć czytanie i wyobraźnię, prawda?
Tak więc zatrzaskiwałem za sobą drzwi, przyniesioną ze sobą świeczkę stawiałem na stoliku nocnym samemu przemywając twarz w wodzie przyniesionej przez którąś z pokojówek. I dopiero wtedy czułem jak bardzo zmęczony bywam po takim dniu.
No ale nie o tym miałem pisać, prawda? Co do samej niespodzianki… Stawiałem na to iż Arthur przywiózł z ostatniej wizyty w swoim rodzinnym domu jakąś nową, aromatyczną herbatę którą chciał się ze mną podzielić. Bo Anglik często wyjeżdżał. Dokąd? Twierdził iż mieszka za oceanem, w kraju zupełnie innym niż ten. Na ziemiach gdzie wiecznie zalega mgła i panuje chłód. Nazywał go Londynem? Nie… Anglią. Londyn był czyś, co nazywał stolicą. Raz nawet pokazał mi mapę. No ale co mi z tego, skoro pojęcia nie miałem gdzie przykleić ofiarowaną mi wiedzę. Błądziłem wzrokiem po sporym pergaminie zamazanym różnym kolorowymi plamami sądząc iż to wyjątkowo nieudany obraz. I choć kochałem naukę bo wszystko zdawało się być takie wciągające, posługiwanie się mapą szło mi gorzej niż tylko opornie. Tak więc ostatecznie drapiąc się po głowie rezygnowałem z próby zrozumienia, twierdząc iż już wiem.
- Alfred!- oho! Widzę, że już najwyższa pora zejść na dół i pokazać że nie śpię. Arthur nie lubił śpiochów, choć sam czasami przesypiał calutki dzień.- Alfred, zejdź na dół, mam coś dla ciebie!
Niespodzianka?! W sumie do tej pory mało mnie interesowała, jednak kiedy teraz wreszcie będę mógł jej dosięgnąć… Nie przedłużając już niczego zwyczajnie wybiegłem z pokoju i zbiegłem po schodach cudem tylko unikając obrażeń na śliskim, wypolerowanym marmurze. Zatrzymałem się dopiero w przedsionku salonu. Poprawiłem nieco zmierzwione włosy, wygładziłem niewielkie zagniecenia w już nieco znoszonej koszuli i…"


     Dalsze czytanie uniemożliwił mu wsypujący się do auli pokaźny tłum nieznanych osób. Cóż w tym dziwnego, przecież nikt nie będzie prowadził wykładów tylko dla jednej osoby, nie? Tak więc już po chwili, jego uszy zbombardowała kakofonia dźwięków i urywane rozmowy.
- A co było wczoraj?
- Wczoraj było tylko spotkanie i…
- … mówił że sprzeda…
- Coś tam…
- A na śniadanie zjadłem tosta. Tylko trochę…
- No co ty gadasz?! Totalnie? Przecież…
- …zagilbisty ja…! A potem haka i leży jak…
- Krowa z niej taka, że szkoda wspominać. Na przykład jeszcze dwa…
- … jabłka, ale gruszką nie pogardzę. Ciekawe co będzie…
- …na obiad w Szwecji? I ona się zgodziła?!
- Że niby z Finlandią? A wyglądał jak Muminek?
- Ale to Japończycy baranie!
- CISZAAAA!!!
   Na raz faktycznie zrobiło się potwornie cicho a oczy wszystkich skierowały się na masującego skronie wykładowcę. Uśmiechał się złośliwie, zupełnie tak jakby planował co najmniej dokonanie na uczniach zbrodni. Zmarszczył szerokie brwi w zabawny sposób wywołując pierwsze salwy śmiechu, co zaowocowało hukiem pięści uderzającej o blat, któremu z kolei zawtórowało ciche „Przepraszam za spóźnienie!” ze strony stojącego w drzwiach szatyna. I dopiero to pozwoliło przywrócić na auli porządek.
- Tak o wiele lepiej moi drodzy!- zaśmiał się blondyn opierając biodro o kant mahoniowego biurka.- Nazywam się Kirkland Arthur i nie życzę sobie na swoich zajęciach bałaganu, hałasów, rozmów oraz dyskusji. Rządzę ja a zdanie pokrzywdzonego dzieciaka obchodzi mnie… W sumie to nawet zeszłoroczny śnieg jest ciekawszy bo ma podstawy istnienia.
   Alfred znowu się odciął zaglądając na otwartą stronę dziennika. Zapowiadało się tak fajnie i co?! Musi sobie darować przez najbliższe dwie godziny! Tak więc obrażony, nieco załamany i smutny spojrzał za okno. Ten dzień zdecydowanie należał już do zmarnowanych.
   Nie mógł się jednak nie uśmiechnąć. W tym nauczycielu było coś, co kazało Amerykaninowi o nim myśleć. Rzecz która stawiała go ponad innych choć przecież zupełnie niczym się nie różnił. Jeszcze raz spojrzał na sylwetkę stającego do niego tyłem Anglika, ściągając nieznacznie jasne brwi. Poprawił zsuwające się z nosa okulary, analizując każdy najmniejszy ruch wypielęgnowanych dłoni. Słuchał mimo wszystko spokojnego i łagodnego głosu, znowu czując przemożną ochotę pójścia spać. A może on nadal spał a to wszystko stanowiło swego rodzaju senne marzenie? Dyskretnie uszczypnął sie w ramię sycząc cicho z bólu. Nie, to w żadnym razie nie był sen a nauczyciel nadal stał przy biurku czytając na głos system oceniania. Jego zielone oczy raz za razem spoglądały na uczniów, wyłapując nawet najdrobniejsze uchybienie zasad regulaminu.
- Czy wszyscy usłyszeli i zakodowali sobie w głowach moje słowa? Chciałbym aby wszystko pozostało jasne, zapobiegając tworzeniu się nieprzyjemnych dla was sytuacji. Ja w sumie mam gdzieś jak podchodzicie do mnie czy mojego przedmiotu. Jesteście, dobrze.  Nie ma was, też nie będę narzekał. Tylko potem proszę nie biegać do dziekana z każdą bolączką i tak dalej. I tak was zbędzie wiedząc jaki jestem a wy stracicie czas w trakcie którego moglibyście poprawić co się tylko da. Więc, czy dotarło do was młodzieży choćby jedna czwarta tego wszystkiego?
   Zamachał trzymanymi w dłoni kartkami uśmiechając się lekko.
   I chyba ten uśmiech utwierdził Alfreda w przekonaniu, że semestr zimowy wcale nie będzie taki wspaniały jak sądził. Znowu poprawił zsunięte okulary i rozcierając lekkie zmarszczki mimiczne pomiędzy brwiami westchnął ciężko. Właśnie wtedy przed jego nosem wylądowała kartka z kilkoma podpisami. Nieco zdziwiony skierował wzrok w stronę z której, jak mu się zdawało, przybyła. Tuż nad nim stał…
- Podpis proszę.
   Kirkland faktycznie nie był zbyt wysoki i według niebieskookiego sięgał mu może do ramienia. Ostatecznie do brody (jednak Alfred nie był skory do przesady jeżeli o to chodzi). Ale mimo wszystko sprawiał wrażenie zdecydowanego. Z całą pewnością nie będzie dawał sobie wmówić byle czego a próba zrobienia z niego głupka skończyć się może na natychmiastowym skreśleniu z listy uczniów. Do całości nie pasował jedynie ten uśmiech. Niby miły i przyjazny a jednak… jakiś taki potwornie sztuczny. Nie było w nim niczego poza sztywną elegancją i powściągliwością. Czy to wszystko na pokaz?
- Podpisuje pan, czy może już chce stąd wylecieć?
- Tak, podpisuje.- żachnął się niebieskooki sięgając po długopis i składając na kartce staranny podpis.- Czy to profesora zadowala?
- Oh, bardzo! Witam na Uniwersytecie.
    I ponownie uśmiechając się kpiąco odszedł do następnego rzędu.   
***


Miss'fantastic

Offline

#3 23-02-2019 o 20h11

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

"Odkąd zamieszkałem z Arthurem nie brakowało mi niczego. Miałem towarzysza rozmów, za kołnierz mi nie kapało, jadłem wyborne rzeczy, a stare i znoszone ubrania były częścią tylko i wyłącznie mojego dzieciństwa. Tylko że czasami ludzie na ulicy dziwnie mi się przyglądali. Było w nich tyle rezerwy i… bo ja wiem, nienawiści? Tylko dlaczego? Przecież nigdy nic nikomu nie zrobiłem! Ba! Pomagałem komu się dało i co jakiś czas odrzucałem maniery dżentelmena aby w ramach rewanżu pomóc chłopom stawiać nowy spichlerz na urodzajne zbiory, albo sam dołączałem do zbiorów czując iż tak właśnie powinien wyglądać świat. Bez względu na to z jakiej warstwy ktoś się wywodził, zasługiwał na szacunek. Wszak tak głosili nawet starożytni. A fakt, że nikt się do tego nie stosował naprawdę bolał…
- Alfredzie, pan Arthur prosił abyś dzisiaj nigdzie nie wychodził!- zawołała z dołu pokojówka. Gdy Arthura nie było w pobliżu, pozwalałem mówić do siebie po imieniu. „Panicz Jones” brzmiało zbyt wielkomiejsko i mało skromnie. A ja dalej pozostałem sobą. Tamtym małym, wiejskim chłopcem którego rodzice zmarli a rodzeństwo się wyparło.- Alfredzie…?
- Tak, słyszałem Greto. Bardzo dziękuję.- powiedziałem gdy weszła na moment do mojego pokoju.
Kobieta uśmiechnęła się lekko, tarmosząc moje i tak nigdy nie uczesane włosy. To zabawne. Niektóre szczegóły tej przeszłości pamiętam tak, jakby miały miejsce zaledwie wczoraj. Inne widzę przez mgłę, zupełnie jakbym przeżył nie kilkanaście a kilkaset lat.
Najbardziej jednak nie lubiłem chwil gdy Arthur znowu wyjeżdżał. Potrafiło go nie być miesiącami. A kiedy się zjawił, zostawał na zaledwie tydzień, by w dniu wyjazdu ogłosić mi iż nie wie kiedy znowu wróci. I tak było tamtego dnia.
Nawet nie widział jak bardzo cieszy mnie jego wizyta. Zbywał mnie półsłówkami i unikał jak ognia. Dlaczego? Gdzieś z odległych części kolonii zaczęły nas dochodzić wieści buntu. Lud Nowego Świata miał dość. W sumie to nie rozumiałem żadnej ze stron. Posiadali ziemię i korzystali z jej dobra. Nie klepali biedy, żyli spokojnie zdala od wojen którymi ogarnięta była Europa. Czego chcieć więcej? Że niby podatki? Jedna wielka bzdura! Wymysł Ojców Założycieli podany do powszechnej opinii zaraz po odzyskaniu niepodległości. A może to ja mam zbyt małe pojęcie pieniądza? Żyłem z rozrzutnym Anglikiem i mogę nie rozumieć powagi sytuacji, jednak… Dla mnie to naprawdę niepojęte.
Tak więc odcinając się od wszelkiego rodzaju brzydkich myśli usiadłem przy swoim biurku. Sięgnąłem po pierwszą lepszą książkę i czytałem. Skoro nie mogę wychodzić, to nie będę siedział bezczynnie kręcąc się służbie pod nogami. Westchnąłem ciężko i opadłem twarzą na mahoniowy blat. Przecież w taki dzień mogłem zrobić więcej niż zwykle! Ale nie! Arthur wszędzie widział zagrożenie mojego życia. Nawet będąc w Anglii miał swoje sposoby na kontrolowanie moich ruchów. Denerwujące i miłe zarazem. Takie myśli podjudzały moje „ja” bardziej niż nawet maślane spojrzenia młodych Angielek.
Czy coś ze mną nie tak?
Wracając jednak do Arthura… Od zawsze był dla mnie kimś ważnym. Szanowałem jego zdanie, upodobania i sposób rozrywki. Nigdy nawet nie śmiałem podważać jego autorytetu! Ale on przestawał mi ufać. Czy sądził że mogę go zdradzić w tak bestialski i perfidny sposób?!
To było coś niepojętego, a jednak… Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy jak wielką rolę odegra w naszym życiu jedna wizyta."


    Oczy bolały go już niemiłosiernie a mózg odmawiał przetwarzania danych. Zatrzasnął więc z hukiem drugi tom pradziadowych pamiętników i przeciągnął rozkładając się na całe łóżko. Nieco sennie spojrzał na siedzących przy telewizorze kolegów z roku. Ci tak różni od siebie mężczyźni siedzieli jeden obok drugiego wlepiając przerażone spojrzenia w rozgrywającą się na ekranie krwawą scenkę. Alfred spasował już przy samej propozycji horroru obawiając się iż potem nie zaśnie męczony głupim strachem przed rzeczami i tak nie istniejącymi w realnym świecie. A jutro miał przecież historię. I znowu zobaczy Kirklanda. I nie mógł wyglądać źle, prawda?
   Potrząsnął lekko głową ściągając z nosa okulary. Położył je na nocnym stoliku zaraz obok butelki z resztką soku marchewkowo-jabłkowego zostawioną tu przez współlokatora, obecnie spędzającego czas ze swoją dziewczyną. Byli chyba w kinie, a może na romantycznej kolacji… On jeszcze nigdy nie był choćby na spacerze z jakąkolwiek dziewczyną. A przecież już nie jedna deklarowała mu swoją miłość obiecując iż na pewno się nie przeliczy.
- Alfred, jesteś pewny że nie chcesz oglądać? To wcale nie jest straszne. Tylko trochę…- jego rozmyślania przerwał stojący nad nim Feliks. Polak nie tylko na papierku, ale i całą duszą.- …makabryczne.
- Nawet mi nie opowiadaj! Idę się kąpać, a jak wyjdę to was ma tu już nie być. Inaczej koniec z udostępnianiem jedynego w akademiku telewizora i odtwarzacza!
- Ej, no weź, Alfi!- tym razem głos zabrał siedzący przy samym ekranie jasnowłosy chłopak. Spoglądał na Alfreda prosząco tymi swoimi czerwonymi ślepiami małego kotka sądząc iż zadziałają tak jak w każdym innym wypadku (poza Kirklandem oczywiście).- Tak nieładnie traktujesz swoich kolegów którzy na dobrą sprawę…
- Oj zamknij się pruska zarazo! Niech cię nie widzą moje polskie oczy bo ci taki Grunwald zrobię, że zapomnisz którędy do Malborka! Totalnie!
   I tak właśnie ci dwaj okazywali sobie przywiązanie. A kiedy „przywiązania” było w nadmiarze i do akcji wkraczały pięści, Feliksa porywał zawsze będący na miejscu Kiku. Natomiast owy Prusak czym prędzej zmykał bojąc się kolejnej umoralniającej gadki swojego austriackiego kuzyna- Rodericha Edelsteina. 
    Korzystając z nagle powstałego zamieszania, Jones zwyczajnie zwiał barykadując się w łazience. Oczywiście tych kilku maruderów stanęło pod białymi drzwiami błagając o możliwość dalszego oglądania, jednak uraczeni krótkim, acz bardzo rzeczowym „Nie!” dali sobie spokój. Zresztą Alfred był zmęczony. Wykończony dziwną dwuznacznością myśli swego pradziada. Czasami czytał wpisy po trzy czy cztery razy starając się pojąć co takiego tamten Alfred chciał powiedzieć gdy zamiast zwyczajowego „Arthur” często wpisywał czulszy zamiennik. Jednak im bardziej starał się zrozumieć, tym mniej chęci znajdował aby czytać dalej. Bo na dobrą sprawę nie rozumiał już kompletnie nic.
- Zapamiętaj, nigdy nie staraj się zrozumieć starszych. Bo nie ważne jak bardzo by się chciało, oni…
- Alfredzie!- tym razem w myśleniu przeszkodził mu jego współlokator.- Alfredzie, jesteś?
- Tak! Biorę prysznic!
- Dlaczego nie zamknąłeś wcześniej drzwi?
- Bo jeszcze moment temu ekipa Feliksa oglądała jakiś horror i kazałem im się zbierać!
    Cisza.
    Dopiero po chwili ktoś całym ciężarem zwalił się na łóżko a pokój wypełnił cichy śmiech. Widać randka była udana a sam Taurys wręcz kipiał radością. Jak nigdy. Alfred dobrze pamiętał pierwsze, dość nerwowe spotkanie kiedy to niezadowolony i nieco przestraszony Litwin krzątał się po obszernym pokoju, sprzątając co tylko się dało. Ubrany w eleganckie spodnie na kant i białą koszulę, na co zarzucił taki zabawny biały fartuszek. Zapytany co robi spiął się i uśmiechając wymuszenie odparł, że gruntowne porządki. Potem już do końca dnia trzymali się swoich części pokoju pilnując aby przypadkiem nie zrobić czegoś niestosownego bądź głupiego.
- Taurys…- zaczął Alfred wychodząc z łazienki ubrany jedynie w bokserki, zarzucając na ramiona polarowy szlafrok. Nieco nierozumiejącym wzrokiem spojrzał w twarz kogoś, kogo faktycznie mógł nazwać przyjacielem. Ten uśmiech…- Domyślam się iż było naprawdę miło i przyjemnie skoro szczerzysz się od ucha do ucha.
- Taaa…
- No mów! Powiedz coś więcej, bo nie usnę dzisiaj przez ciebie! Udało ci się wreszcie skraść jej buziaka? A może coś…
- Buziaka…- cichy chichot Litwina nieco zbił Alfreda z panatyku, powodując wzrost ciśnienia krwi. Tylko na moment, bo przecież Taurys taki nie był. Owszem, potrafił czarować i obiecywać bóg wie co jeśli chciał, był mężczyzną! Jednak znając go tak długo, znało się go na wylot.- Tu nie chodzi o to czy był i jaki był. Chociaż był i to bardzo miły. I mokry…
- A o co chodzi?
- Chodzi o to, że… Nie umiem ci tego wyjaśnić! Ona działa jak narkotyk i człowiek głupieje już w chwili gdy posyła mu ten rozbrajający uśmiech małego aniołka! Czasami mam takie potworne wyrzuty sumienia nawet gdy łapię ją za rękę…
- Oj, chłopie! Czy my mówimy o tej samej kobiecie?
- O Felicji. Naszej koleżance z ławki na strategii i historii wielkich wojen oraz ruchów politycznych.
- Głupek!- burknął Alfred siadając ponownie na swoim łóżku. Szybkim ruchem zdjął z siebie szlafrok, narzucając na ramiona niezbyt stary, ale wysłużony już t-shirt. W końcu nie gardzi się jedynym prezentem od dawno nie widzianego brata. Tylko skąd Matt miał jego Polski adres, skoro nawet matka go nie znała?- No ale co takiego powoduje że nawet głupiej ironii nie rozróżniasz?! Jak na razie majaczysz, a ja wolałbym konkrety bo przecież…
- Podczas nadchodzących ferii zimowych jedziemy do Wilna. Obiecałem pokazać jej co ładniejsze miejsca które sam zawsze chciałem zwiedzić mieszkając ze swoimi przybranymi rodzicami. Pojedziemy do kurortu w…
- A może bez trudnych nazw bracie? Przypominam ci, że z wielkim trudem panuję nad poprawną polszczyzną. Kolejnej łamaniny nie zniosę.
- I tak jesteś lepszy od moich przybranych braci Raivisa i Eduarda. Jeden jest Estończykiem a drugi Łotyszem i to trochę…
- Wy, Słowianie, jesteście dziwni, więc nawet mi nie opowiadaj.
- Ja jestem Bałtem, nie Słowianinem. I moi bracia wywodzą się z tej samej grupy… albo tak mi się wydaje.- zamyślił się przez chwilę Taurys. No tak! Perfekcjonista zastanowi się dziesięć razy zanim coś powie. Machnął jednak od niechcenia dłonią, znowu wykładając się na całej długości oraz szerokości łóżka.- Mniejsza! Ten dzień był zbyt cudowny aby przejmować czymkolwiek i kimkolwiek poza Felicją!
- Zakochani są tacy potwornie nudni i przewidywalni.- zaśmiał się Jones gasząc światło.- Nie wiem jak ty, ale mnie cholernie bolą ślepia i z miłą chęcią pójdę spać. Branoc Taurysie.
- Branoc Alfi.
   Jednak zanim odwrócił się na drugi bok, całkowicie odcinając od świata, ostatni raz spojrzał na przyjaciela. Pomimo kilku dość wyraźnych wad i braków („Durniu! Kto ich nie ma”- skarcił się w myślach), Litwin był naprawdę ciekawą osobistością. Niby nieśmiały i trzymający się z boku. Nie mający własnego zdania, poddający sugestiom innych… Nic bardziej mylnego. Taurysa cechował silny charakter pozwalający mu podejmować szybkie działania zawsze ze skutkiem pozytywnym dla niego. Nie narzucał jednak nikomu swojej woli co z boku faktycznie dawało efekt człowieka uległego. Zwyczajnie wolał unikać kłótni, wycofując się z dyskusji jako pierwszy.
   To przypominało Alfredowi jego brata. Z tą tylko różnicą, iż Matt bardzo często pozostawał niewidoczny dla innych. Młodszy Jones był, ale tak jakby go nie było. Chadzał własnymi drogami a posiadanie znajomych zabierało zbyt wiele czasu, aby taki wzorowy uczeń mógł skusić się na zawarcie bliższej zażyłości z kimkolwiek. Poza mieszkającym w miejscowym Zoo małym polarnym niedźwiadkiem którego nazwał jakoś tak z japońska „Kumajiro”. W sumie nikogo nawet nie zainteresowało dlaczego tak. Póki miś zawsze był nakarmiony, czysty i ktoś o niego dbał, nie było sensu czegokolwiek chłopakowi wypominać.
   Z zamyślenia wyrwał blondyna wracający do pokoju Taurys. Już wykąpany, niosący w dłoniach idealnie poskładane ubrania oraz szczotkę to włosów. Jak zawsze po jego kąpieli pokój wypełnił zapach cynamonu. Dlaczego akurat cynamon? I nie żeby to Alfredowi przeszkadzało! W sumie skoro przyzwyczaił się do fanaberii nauczyciela historii pachnącego jak klomb orchidei…
   Na samo wspomnienie tamtego zapachu zakręciło mu się w głowie. Choć perfumy Kirklanda wcale nie były mocne i czuło się jedynie lekką woń gdy przechodził gdzieś obok, blondyn za każdym razem miewał wrażenie jakby stał pośrodku jakiegoś ogrodu. A gdzie okiem nie sięgnąć rosły barwne kwiaty wśród których pierwsze skrzypce grały… czarne orchidee. Czy w takim razie było to jakieś zboczenie Alfreda że… kiedy zamykał oczy widział jego? Kiedy uczył się na pamięć kolejnych dat i studiował mapki, kserowane dla grupy właśnie przez nauczyciela, przypominał sobie jego uśmiech?
    Nagle jednak umysł spowiła mgła a oczy same się zamknęły.
    I kiedy sen miał go już prawie w swoich objęciach… zadzwonił budzik! No tak! Budzik!
Załamany Alfred stoczył się z łóżka i wyłączył upierdliwą melodyjkę. Dłonią przetarł zmęczone, sklejone niedoszłym snem oczy. Spojrzał na zegarek, mało nie zaliczając porannego spotkania z podłogą. Że niby już było w pół do szóstej?! Jeszcze niedawno przecież kładł się spać i było zaledwie dziesięć po dziesiątej! Jak więc to możliwe że…?! Sądząc iż jakimś cudem jego budzik oszalał spojrzał najpierw na wiszący przy łóżku Taurysa zegar ścienny. On również pokazywał w pół do, a napastowany chwilę potem telefon wcale nie pokazał godziny tak bardzo różnej. Jedynie pięć minut późniejszą… „No to są jakieś jaja! Przecież nawet dobrze oczu nie zamknąłem!” pieklił się, mimo wszystko sięgając po swoje ubrania.
   Był święcie przekonany, że ten dzień wcale nie minie tak szybko jak ta noc.

Ostatnio zmieniony przez Ritsuko (25-03-2019 o 17h47)


Miss'fantastic

Offline

#4 26-03-2019 o 12h45

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

Już gotowy do drogi po raz ostatni sprawdził czy ma wszystko. Czy jego praca domowa, szykowana przez ostatnie dwa tygodnie, na pewno spoczywa bezpiecznie na dnie torby razem z pamiętnikami pradziada. Do najmniejszej z kieszonek wrzucił jeszcze kanapki zrobione wczoraj przez wspaniałomyślnego Taurysa i przekładając pasek przez głowę ruszył ku drzwiom.
   Z akademika wyszedł punktualnie o szóstej. I choć zajęcia zaczynał dopiero o ósmej, nie potrafił odmówić sobie zobaczenia zdziwionej miny Kirklanda po raz kolejny przegrywającego ze swoim uczniem.  Uśmiechnął się pogodnie ignorując sunący po szyi powiew mroźnego zimowego powietrza, a dosłownie chwilę później skulił nieco zmarznięty, i przyspieszając kroku wskoczył do stojącego na przystanku miejskiego autobusu. Odetchnął z ulgą zajmując ulubione miejsce przy nieco podstarzałym kierowcy i poprawiając oklapły kołnierz kurtki, spojrzał na widok za szybą. Wszędzie śnieg, jakieś dekoracje przypominające o dość smutnym dla Alfreda święcie Bożego Narodzenia. „Dokładnie w wigilię kończyłabyś osiem lat siostrzyczko. Wszystkiego najlepszego malutka…”. Westchnął tylko ciężko i niezbyt zadowolony zwrócił wzrok na kierowcę.
- Bry panie M., jak tam zdrowie?
- Oh! Panicz Alfred! Nie zauważyłem cię!- zawołał kierowca skupiając na nim przez moment wzrok. Jak zwykle utknęli na rondzie.- Dobrze, dziękuję. A co u ciebie chłopcze? Nie masz jeszcze dość Polski? Tam u was, w Ameryce się znaczy, musi być o niebo lepiej! 
- Nieee! Tak samo są korki, tak samo idzie się do szkoły czy pracy i tak samo stara przeżyć. No… Tylko zima nieco lżejsza.
- Haha! Akurat u nas zimy ostatnimi laty nie dopisywały. Wyglądały jak bardzo późna jesień i raczej bywało dość ciepło.
- Czy nie męczy pana takie jeżdżenie codziennie? To musi być nieco…
- Eh… Nie mam już żony i raczej jest mi dość smutno samemu w domu. Do nikogo się nie odezwę, nie dowiem niczego ciekawego. A tak to będę światowy i pogadam z moim amerykańskim kumplem, no nie?- starszy pan uśmiechnął się całą twarzą. No… Nie był jeszcze taki stary! Tylko że życie nie obeszło się z nim najlepiej. Sam o tym mówił kiedyś w największej tajemnicy.- Ale tobie się tak spieszy na te zajęcia… Czyżby jakaś „koleżanka” potrzebowała pomocy?
- Co? Nie!
- Czyżby? Zawsze wydajesz się być taki szczęśliwy jak jedziesz do szkoły. Musisz ją naprawdę kochać.
- Oh, bardzo!
- Wiedziałem! Jak owa szczęściara ma na imię?! To Polka?
- Chyba się minęliśmy panie M. Sadziłem, iż chodzi panu o uczelnie.
- Jasne, jasne. Starego wilka nie da rady oszukać głupimi wymówkami.- zmarszczył siwe brwi w geście zaparcia, nadal czujnie obserwując czy korek się nie przerzedza.- Jeszcze żaden młodzieniaszek tak chętnie nie chadzał do szkoły tylko z powodu lubienia jej. Zawsze bywał ktoś trzeci. Jak ma na imię?
   Oburzony Alfred nie miał zamiaru odpowiadać. Że niby latać na uczelnie dla kogoś?! To poniżej jego…
   Musiał w myślach wymierzyć sobie solidnego kopniaka. Bo owszem, był ktoś trzeci.
   „Czyż nie wychodzisz tak wcześnie aby zadrwić z wykładowcy? To on jest motywem sprawiającym, że taki leń wstał wcześniej niż to naprawdę konieczne.” żartował sobie z niego wewnętrzny chochlik za nic mający coś takiego jak dyskrecja. Ale w sumie, miał cholernie sporo racji! Alfred już nawet nie pamiętał jak wygląda zwykły dzień studenta. Zresztą, przy obowiązkowym Taurysie bez przerwy siedzącym z nosem w książkach to nawet nie byłoby możliwe. „Czyżby męska duma? On nie może być pupilkiem, nie?”. Ten chochlik powinien się kiedyś zamknąć! Alfred sam dobrze wiedział co powinien myśleć i czuć.
   Kiwnął głową jakby na potwierdzenie własnych spostrzeżeń i sięgnął do torby wyjmując pradziadowy dziennik. Drugi tom… Zdecydowanie grubszy od pozostałych dwóch. Bardziej wciągający i dość zaskakujący.
- Co tam masz ciekawego?- kierowca znowu wyrwał go z zamyślenia. 
- Oh, to zapiski z czasów Deklaracji Niepodległości prowadzone przez mojego pradziada.
- Co ja słyszę! Miałeś doprawdy niezwykłych przodków! Musisz być dumny! Mój dziadek był aliantem podczas bitwy o Anglię. Zginął zestrzelony przez jakiegoś szwabskiego myśliwca.
- To w bitwie o Anglię nie brali udziału wyłącznie Brytyjczycy? Zawsze tak mówiono na historii w mojej starej szkole.
- Skąd! To wszystko próba zatuszowania blanszu i plamy na honorze! W sumie braliśmy udział we wszystkich bitwach i zawsze wygrywaliśmy. Tylko że mało kto poza nami w to obecnie wierzy.- twarz kierowcy poszarzała.- Bo wiesz… Wielcy nie lubią przegrywać. Preferują raczej smak sukcesu i chwały. Dlatego zawsze dobrze przypisać sobie zasługi tych, którzy nie mogą się bronić. Przywłaszczyć honor innego kosztem nawet całego państwa. Rozumiesz, prawda? Kiedyś i Ameryka była nieduża. Była kolonią i musiała bronić przed Angolami. Udało się wam.
- No a wam? Wy też jeszcze jesteście więc…
- Co to za byt drogi Alfredzie? Kiedyś mocarstwo, teraz ród pracowitych pszczółek które sprzedając się obcym. A najzabawniejsze jest to, że nikt nawet nie traktuje nas poważnie. Z takim rządem żadne państwo nie będzie szanowane…
   W autobusie zapanowała taka dziwna, ciężka cisza. Skądś to znał…
No tak! To chyba starał się przekazać mu pradziad kiedy pisał o buntach i puszących się zbiegach w paradnych mundurach. Według niego byli frustratami, którzy nie mieli co zrobić ze swoim marnym życiem przepitym w gospodach. Gardził nimi…
- Ale ty bądź dumny ze swojego narodu.- rzekł niespodziewanie kierowca już wesołym głosem.- Zdobyliście wiele w czasie tak niedługim…
- Mój dziad nie był dumny z walk o Niepodległość.
- A czemuż to?!
- Kochał pokój i wręcz nienawidził niezgody rujnującej to, co udało się zbudować. Poza tym… Nie uważał Anglików za problem. Problemem była ludność napływowa zewsząd. Włosi, Hiszpanie, Rosjanie i inne nacje wybijały rdzennych mieszkańców równie chętnie, o ile nie chętniej, jak Anglicy. To właśnie była wielka niesprawiedliwość przez którą wręcz nie mieliśmy prawa żądać niepodległego państwa.
- To… niezwykłe.
- Taa, niezwykłe.- mruknął Alfred łapiąc za pasek torby i ponownie zarzucając go na ramię. Podniósł się ze swojego miejsca. Skinął głową na pożegnanie.- Bardzo miło się z panem rozmawia, ale to już mój przystanek. Do widzenia!
- Do zobaczenia Alfredzie!
   Dopiero po opuszczeniu autobusu, omieciony świeżym zimowym powietrzem, pozwolił sobie odetchnąć. Rozmowy z panem M były ciekawe i należały do tych, na które młody Amerykanin czekał każdego ranka. Zawsze bowiem dowiadywał się czegoś nowego, a to podczas nauki o dziejach było naprawdę ważne. Uśmiechając się szeroko (nieco rozbawiony i podniecony nowymi wiadomościami), ruszył ku drzwiom uczelni. Zadowolony z siebie pociągnął wiekową klamkę i jednym susem wskoczył do ciepłego holu. Tam przywitał go dość tęgi, powoli łysiejący mężczyzna (na oko czterdziestoletni).
- Dzień dobry panie Jones.- ukłonił się grzecznie ochroniarz.- Już gotowy do dzisiejszych zajęć?
- Yes sir! Jak zawsze!
- A to nie za wcześnie nawet jak na ciebie? Ledwo słońce zdążyło wstać a ty już na nogach i wcale nie wyglądasz na zmęczonego.
- To dlatego, że lubię to co robię a tracenie dnia nie leży w mojej na wskroś amerykańskiej naturze. Matka zbyt często powtarzała, że lepiej na coś zaczekać niż sprawić zawód spóźnieniem.
- W sumie racja.- Uśmiechnął się mężczyzna siadając za recepcyjnym kontuarem oddając Alfredowi legitymację.- No! To miłego dnia i masy natchnienia!
- Dziękuję i nawzajem!
   I był już prawie na schodach gdy ochroniarz przypomniał sobie o jednym maleńkim szczególe.
- Czekaj jeszcze moment! Wczoraj wieczorem ktoś zostawił dla ciebie paczkę a mój poprzednik całkowicie o niej zapomniał. Więc skoro już tu dzisiaj jesteś… Zabierzesz to, prawda? To nie jest duży pakunek.
- Jasne.- zawrócił ze schodów ponownie stając przy kontuarze. Chwycił w dłonie długopis i zgrabnym, wyćwiczonym ruchem  złożył podpis.- No, dziękuję. Do widzenia!

   Tym czasem w innej galaktyce… No dobrze, może zaledwie parę przecznic od szkoły- gdzieś w centrum miasta- było mieszkanie. Zamieszkiwało je dwoje dość różnych od siebie ludzi będących obecnie na ścieżce wojennej.
   Bardzo drażliwa młoda dama przestępowała z nogi na nogę starając się ostudzić nerwy jeszcze nie gotowego do wyjścia dżentelmena, biegającego od pokoju gościnnego do sypialni bądź łazienki i powrotem, poszukującego czegoś w co mógłby się ubrać.
- Arthurze! Zlituj się i załóż na siebie cokolwiek! Byle wyglądało schludnie i można było się do ciebie na mieście przyznać! W innym wypadku pan dziekan…
- Dziekana to jak mam obecnie w dupie!- zawołał niezbyt kulturalnie blondyn znowu wbiegając do swojej sypialni.- Bo co mi kurde po nim, skoro nie mam co na siebie włożyć! A jak włożę cokolwiek to… Nawet nie mam mowy! Jedź sama tramwajem!
- Ależ…! Uh, jesteś gorszy niż baba! Ty idziesz do szkoły! Uczyć i to samych facetów, a nie na randkę z miss Wielkiej Brytanii! Oni nawet nie zwrócą uwagi że wyglądasz inaczej!
- Ty nie rozumiesz!- poskarżył się stając przed już gotową do wyjścia dziewczyną. W prawej dłoni ściskał wieszak na którym wisiała biała koszula i jakaś wygrzebana z dna szafy marynarka, a w lewej żelazko. Na biodra wciągnął jakieś za małe już spodnie, przez ramię przewieszając krawat w romby.- Jeśli ten drań Bonnefoy zobaczy mnie w czymś innym niż zwykle… Do końca życia będzie się ze mnie nabijać!
- Jezu, daj mi siłę…- szepnęła dziewczyna zrezygnowana zdejmując z siebie kurtkę i szalik. Torbę rzuciła gdzieś w kąt pomieszczenia, podchodząc bliżej Anglika. Krytycznym okiem zlustrowała wybrane przez niego rzeczy.- Dobra. Co to ma być?!
- Oślepłaś? Chcę to ubrać tylko…
- Skąd ty ten krawat wytrzasnąłeś, co?! Sam go wydziergałeś na drutach, czy uszyłeś? W sumie to fatalna z ciebie krawcowa, nie kryjmy tego.
- Młoda damo, przypominam ci…
- Tak, wiem.- przewróciła oczami. „Ten facet mnie przeraża! Nic dziwnego że żadna go nie chce!”.- Dobra, a ta marynarka? Nikt ci chyba nie powiedział że szkocka krata wypadła z obiegu. Biedactwo. No i jeszcze koszula co ją w spadku najpewniej po panu Wołodyjowskim masz. Litości!
- Przeginasz.
- Cicho! Gdybym była twoją matką, najpierw bym ci porządnie wlała, dopiero potem pomogła. I uwierz mi…- rzekła wpadając do zawalonej ciuchami arthurowej sypialni.-… gdyby nie ja, Bonnefoy śmiałby się z tego stroju nawet po śmierci. Co ja! Do końca wszechświata i jeden dzień dłużej! Pozwól więc, że ja cię „ubiorę”, bo inaczej nigdzie dzisiaj nie wyjdziemy.
- Dzięki za szczerość, serio!
     „ O słodka ironio!” krzyczał w myślach obserwując jak Felicja najpierw zakopuje się w szafie a potem przerzuca odzież zalegającą na podłodze. To był dopiero istny rozgardiasz! „Dzięki ci losie, naprawdę! Bardzo dziękuję! Akurat teraz pralnia musiała zbankrutować?!”. Ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć już stała koło niego razem z uwieszoną na przedramieniu odzieżą. Uśmiechała się lekko, dając znać że powinien sobie usiąść i po prostu patrzyć.
- No tak. Biorąc pod uwagę wszelkie „za” i „przeciw”, udało mi się skomponować coś co od biedy można nazwać szykownym i nawet Franca nie będzie miał powodów aby się uczepić.- rzekła niespodziewanie i usiadła obok opiekuna. Zabrała z jego dłoni żelazko, układając na kolanach części nowej garderoby.- A po gruntownej ocenie uda się nawet zaoszczędzić czasu na prasowanie, co da nam jakieś 20 minut gratis.
- Tylko co ty tam niby masz? To raczej nie wygląda na garnitur i…
- Ty, mój drogi, siedzisz cicho i słuchasz totalnie zafelistej mnie! No! Tu masz całkiem nowe jeansowe spodnie, których z jakiegoś powodu nigdy na sobie nie miałeś. Do nich udało mi się dobrać całkiem przyzwoitą koszulę, pasek i nawet krawat! Szał! Ale że mnie wkurzyłeś, na krawat dostajesz bana!
- Ale…!
- Chcesz mnie bardziej wkurzyć i zamiast koszuli ubrać ten niegustowny pomarańczowy golf?
- Nie.- mruknął zły podnosząc się z łóżka.- Dobra pani mądra, a co zamiast krawatu?
- Piórzaste boa w świńsko różowym kolorku z pozdrowieniami dla Francy.- zawołała, ale widząc niepohamowaną już rządzę mordu w zielonych oczach zaśmiała się lekko.- Żartowałam tylko! Zamiast krawatu wyszperałam szary pulowerek i bardzo milusią arafatkę z nadrukiem Angielskiej flagi. Pamiętasz jak przywiozłeś ją z Londynu? Ale koniec gadania! Dziesięć minut i jesteś gotowy do drogi. Inaczej dziekan naprawdę się zezłości.
- Zawsze wiedziałem że jesteś potworem. Ale żeby aż takim? Nie wiem co mnie skusiło żeby się tobą zająć.
- Też cię kocham Arthurze. A teraz do łazienki naprzód, totalnie, marsz! Zaczekam przy samochodzie!
   Machnął tylko dłonią i zniknął za drzwiami łazienki.
   Stanął naprzeciw lustra i wpatrując się we własne odbicie zastanawiał nad sensem tego wszystkiego. Jak co dzień, poza niektórymi sobotami czy niedzielami, wstawał rano, mył, ubierał i pospiesznie zjadał śniadanie przygotowane przez swoją już nie taką małą podopieczną. Niby kiedy te lata minęły?! Zupełnie jakby to było wczoraj, widział smutną scenę pogrzebu jej rodziców. Pamiętał tę zaledwie trzynastoletnią dziewczynkę szukającą pociechy u nowego opiekuna. A przecież sam był zaledwie dziewięć lat starszy. Kończył studia i chciał zostać kimś wielkim. Ale wielcy nie mają czasu na dzieci i marzenia młodziutkiego profesora poszły w zapomnienie. W sumie tylko dzięki głupiemu szczęściu i ogromnej miłości do historii udało mu się zająć obecne stanowisko. W karty uczelni zapisał się jako najmłodszy docent czy tam doktor habilitowany. Lecz ceną za sukces było szczęście. Zgorzkniał.
   Jeszcze raz spojrzał w odbicie powracając do rzeczywistości. Miał przecież tylko chwilę aby się ubrać i jako tako ogarnąć przed wyjściem. Z niesmakiem spojrzał na „nowe” ubrana i zatrzymując dla siebie brzydkie przekleństwo zaczął się ubierać.
   Gdzieś tam w środku nie mógł się pozbyć głupiego uczucia, że dzisiejszy dzień skończy się tragedią.
***


Miss'fantastic

Offline

#5 07-05-2019 o 17h41

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

Gdy na salę wykładową wszedł dyszący ze zmęczenia Taurys, jasne było że coś jest nie tak. Zwykle przecież przychodził na ostatnią chwilę wpadając do auli tuż za uśmiechniętym przymilnie wykładowcą. No bo przecież… A gdzie Kirkland?!
- Czy coś nie tak?- zapytał Taurys powoli uspokajając oddech. Zajął swoje standardowe miejsce przydzielone przez wykładowcę gdzieś na początku semestru. Rozejrzał się dookoła zdziwiony.- A gdzie Felicja?
- Stary, my się pytamy co z tobą! Gdzie zgubiłeś naszego wykładowcę?!
- W korytarzu zatrzymał go docent Bonnefoy.
- Dzień dobry uczniowie!- drzwi znowu się otworzyły. Tym razem do auli na pewno wszedł Kirkland, tylko…- Dzień dobry!
- Dzień dobry panu!
   Dzisiaj chyba nic nie było tak jak zwykle. Bo najpierw Taurys przychodzi w miarę o czasie. Dopiero po nim wchodzi Kirkland, a zaraz za nim zasapana Felicja. Wyglądała przy tym na okropnie złą i sfrustrowaną. Opadając ciężko na krzesło nawet nie spojrzała w stronę żadnego z siedzących po obu jej stronach mężczyzn.
   I kiedy panicz Laurinatis starał się dojść przyczyny niezadowolenia swojej dziewczyny, Alfred wlepiał wzrok w rozpakowującego swoje rzeczy w Kirklanda. Wyglądał dzisiaj tak inaczej. Naprawdę nie był od nich aż tak dużo starszy. Góra dziesięć lat, ale według Jonesa to i tak była przesada.
- Eh, wybaczcie małe zamieszanie i mój trochę inny niż zwykle strój.- rzekł nagle machając od niechcenia dłońmi, siadając na swoim krześle za biurkiem.- Aha! I pamiętajcie, unikajcie wszystkich Francuzów.
- Znowu miał doktor zatarg z docentem wykładającym strategię.- zawołał siedzący w kącie klasy Gilbert, uparcie twierdzący iż jest z pochodzenia Prusakiem.- Ten facet lubi doktorowi dokuczać.
- Taaa, dziękuję ci Gilbercie za pocieszające słowa. W każdym razie tematem dzisiejszych zajęć będą walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Osobiście, jako Anglik, wolałbym ich uniknąć. Może nie z powodu przegranej, bo tak to już jest że ktoś musi przegrać, ale powodu z jakiego je rozpoczęto.
- Czyżby doktor tak totalnie tchórzył?
- Nie Feliksie. Chciałbym jednak zobaczyć twoją minę przy omawianiu zaborów i upadku kolejnych powstań narodowowyzwoleńczych. Na to jednak poczekam do przyszłego semestru.
- Doktor jest, tak jakby, bardzo nie miły. To wszystko to była wina zarozumiałych Prusaków i egoistycznych Rosjan!
- Ale to polskiemu królowi zachciało się rosyjskiej carycy!- krzyknął włączający się do dyskusji zwykle flegmatyczny i dziecinny Rosjanin Ivan.- Pięknej Katarzyny.
- Hej! A czy takie dyskusje nie mogą zaczekać?! Teraz mówimy o Ameryce.
- Tak jest.- mruknął Feliks mimo wszystko pokazując Ivanowi język.- Przepraszam.
- No dobrze. To kto wie, może pamięta z zajęć w liceum, przyczynę konfliktu między kolonią w Nowym Świecie a Wielką Brytanią?
- Podatki.
- Może rozwiniesz tę myśl chłopcze? Pod stwierdzeniem „podatki” kryje się bardzo wiele różnych zagadnień.- Kirkland z całą pewnością był w swoim żywiole. Wstał z miejsca, opierając się nonszalancko biodrem o kant mahoniowego biurka. Na nos wsunął okulary, czekał.- Weźmy na przykład choćby powstanie listopadowe. Jakie ono było i po co zostało wszczęte. Tak, Feliksie. Wiem że ty wiesz o tym wszystko, ale chodzi o nakierowanie was na temat przyczyn wybuchu powstań. Taurysie… Ty nie wiesz?
- Odnośnie powstania styczniowego czy…
- Cały czas chodzi o Amerykanów.
- No to… jedną z przyczyn, według podręczników, była zbyt wielka utrata kosztów po wojnie z Francją o należącą do nich Kanadę.
- Tak, ale nie sama wojna, i jej koszty, spowodowała bunt. Cały czas powinniśmy bazować przy podatkach o których napomknął drogi Lovino w chwili geniuszu.
- To trochę żenujące.- zaczął niespodziewanie Alfred podnosząc się ze swojego miejsca. Spoglądał na wykładowcę samemu do końca nie wiedząc po co w ogóle zwracał na siebie uwagę. Ale gdy mówi się „A”, trzeba wydusić także „B”.- Bunty zaczęły się po tym jak Korona Brytyjska nałożyła na kolonistów wysokie podatki praktycznie od wszystkiego. W ten sposób pieniądze pochłonięte przez zamęt wojenny szybciej zostałyby odpracowane. To doprowadziło później do incydentu zwanego „bostońską herbatką”.
- No proszę! Naprawdę rzadko się zdarza, żeby ktokolwiek spoza USA znał takie szczegóły. Może rozwiniesz myśl?
- 4 lipca 1776 roku Kongres Kontynentalny kolonii amerykańskich zdecydował o uchwaleniu Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. To spowodowało, że wojna zaczęła się na dobre. Armią kolonistów dowodził Jerzy Waszyngton. Pomocy udzielili jej ochotnicy z różnych krajów Europy, zwłaszcza Francuzi a także Polacy oraz państwa od dawna rywalizujące z Anglią, które związały antybrytyjską Ligę Zbrojnej Neutralności. Mówić dalej?
- A reszta państw Ligi?
- Rosja, Dania, Szwecja, Holandia, Portugalia, państwa włoskie, Austria i Prusy.
- Brawo.- zaklaskał zadowolony zielonooki ściągając z nosa okulary. Z uśmiechem spoglądał w niebieskie oczy ucznia starając przypomnieć jego nazwisko.- Możesz czuć się dzisiaj wyróżniony. Podaj mi tylko swoje imię i nazwisko.   
- A-alfred.  Alfred F. Jones.
- Brytyjczyk?
- Nie, Amerykanin.
- Co takiego Amerykanin robi w polskiej szkole? To naprawdę niezwykły widok.
- Sądzę, że ten temat nie jest tematem zajęć i nie czuję się zmuszony do odpowiedzi na pytanie pana doktora.
   Nie można było powiedzieć, żeby Kirkland spodziewał się takiej odpowiedzi od ucznia. Jedyną wszak osobą nie bojącą się konsekwencji była Felicja. Ale ona zbyt dobrze go znała by wierzyć w jakąkolwiek zemstę. Zaskoczony obserwował jak Amerykanin siada na swoim miejscu, otwiera jakiś zeszyt czy może starą książkę i zagłębia się w lekturze. W sumie to obecne tematy musiały być dla niego okropnie nudne.
- Tak… Dzięki waszemu koledze macie jakieś podstawy. Pokażcie że umiecie wyciągać wnioski i tyle informacji w zasadzie wystarczy aby zacząć dyskusję.
- No bo…- Feliks podniósł się ze swojego miejsca patrząc na wykładowcę z niezrozumieniem.- Te walki… Alfred wspomniał, że brali w nich udział Polacy. I to był rok 1776, tak? Ale państwo już było pod wpływami carycy. Jak więc…
- Feliksie, czy nie uważasz, że pytanie mimo wszystko nie posiada jednoznacznej odpowiedzi?
- Tak, tak. Polacy byli wszędzie i pomagali komu się da nie otrzymując pomocy nigdy. Od żadnego z państw któremu udzielili pomocy. Wychodzi na to, że podczas wojny mogliśmy zaufać Hitlerowi i mieć święty spokój. Jak Szwajcarzy. Teraz są bogaci i nikt nie wtyka nosa w ich sprawy. Tylko do cholery, dlaczego jesteśmy takimi durniami?!
- Odpowiedzi na to nie znają nawet najstarsi górale. Zapytaj Gilberta, jemu się nudzi.- zaśmiał się Arthur znowu wstając. Lubił podczas dyskusji chodzić między swoimi słuchaczami i uczestnikami wymiany zdań. Tylko wtedy czuł się, jakby był jednym z nich a jego wykłady cokolwiek dają.- Są jakieś inne pytania? Jakieś sugestie? Jak sądzicie, czy bunt Amerykanów był słuszny? Czy nie lepiej było pod skrzydłami Brytyjczyków?
- Skoro chcieli się uwolnić, to znaczy, że wcale nie było im tak dobrze, prawda?
- No to totalnie zrozumiałe! Tylko Amerykanie mieli prościej. Ich nie napadły trzy kraje na raz, a poza tym mieli tak liczne wsparcie! Żyć nie umierać.
- Poza tym nikt na ich miejscu nie chciałby płacić za błędy innych, prawda?
- Znam kogoś, kto tak nie uważał, bo wojna zniszczyła całe jego życie.
- No! Pan Jones jest dzisiaj bardzo aktywnym uczniem.- zadowolony Kirkland stanął obok niego kładąc dłoń na szerokim barku.- Niby kto taki nie popierał tych walk?
- Osoba która bardzo kochała naukę i uważała, że wojna tylko uwstecznia. Poza tym kolonie amerykańskie były zlepkiem ludzi z Europy lub Azji, więc jak mogli niszczyć kulturę szczepów mieszkających tam przez wieki?
- Bardzo mądre słowa. Kto to powiedział?
- Ktoś, kto miał bardzo duży wpływ na moją rodzinę. Sam jej założyciel.
   Uśmiech Jonesa nieco wybił wykładowcę z podjętego wątku. Przed oczami stanęła mu nie do końca zrozumiała scena. Jakiś las… Postać zmierzającą w jego stronę uśmiechającą się tak samo radośnie. „Dziwne. Chyba jestem przemęczony.” stwierdził w myślach znowu wracając do rzeczywistości. Odwzajemnił uśmiech i poklepał Alfreda po plecach. Nie odszedł jednak zbyt daleko ani nie zagłębił w temat. Zegar ścienny wybił dziesiątą i uczniowie zaczęli się zbierać do wyjścia.
   Więc nie zostało mu nic innego jak przygotowanie się do następnej lekcji. Stanął przy swoim biurku układając na nim zalegające od wczoraj papiery i długopisy. Zajęty własnymi sprawami odpowiedział na „Do widzenia” ostatniemu studentowi. Drzwi trzasnęły, mógł odetchnąć. Pochylił się nad mahoniowym blatem nucąc pod nosem jakąś Angielską piosenkę, przypominając sobie ostatnią chwilę lekcji. Musiał przyznać, że uśmiech Amerykanina był uroczy.
- Witaj kochanie…- zaczął cichy głos, a czyjeś biodra przyszpiliły go do wiekowego mebla.- Przed zajęciami nie było czasu na dłuższą wymianę zdań, więc korzystając z godzinnego okienka „pogadajmy” teraz.
- Francis! Puść, no puść ty zboczony…!
- Po co takie ostre słowa Arthurze. Wyglądasz dzisiaj wprost zniewalająco, ale nadal wysławiasz się ładnie tylko przy tej bandzie, chcącej zwać się studentami.
   Dłoń Francuza przesunęła się po szyi rozwiązując zasłaniającą ją arafatkę. Zjechała na tors, biodra. A potem zupełnie niespodziewanie wsunęła w opinające pośladki jeansy. Brutalnie przygwoździł wyrywającego się Kirklanda, układając go w pozycji leżącej na blacie biurka. Wolną dłonią zatkał Anglikowi usta nie chcąc w ten sposób przyciągać tłumów. Zresztą! Tego by jeszcze brakowało, żeby ktoś podglądał ich zaloty! Nie do pomyślenia! W każdym razie zadowolony z siebie, pewny wygranej, składał mokre pocałunki na odsłoniętej szyi. Raz za razem pocierał krocze młodszego od siebie „kolegi”, chcąc wzbudzić w nim pożądanie. Przecież gwałt był taki „passe” dla wprawnego kochanka który samym urokiem powala na kolana zarówno kobiety jak i mężczyzn. Ale Arthur nie zamierzał się poddawać. Nie mógł pozwolić komuś tak po prostu się upokorzyć! Tylko że nie wziął pod uwagę faktu iż jest w potrzasku i sytuacja została z góry przesądzona.
   Chciało mu się płakać gdy Francuz wsunął dłoń pod jego bokserki dotykając spoconymi łapami tego, czego nie powinien dotykać nikt! Nie mógł krzyczeć, nie potrafił wyrwać. Kolejne szarpnięcia owocowały całkowitą utratą tak cennych teraz sił. W tamtej chwili marzył aby osunąć się w niebyt i nie czuć bólu upokorzenia kiedy Bonnefoy wreszcie dopnie swego.
- Panie doktorze ja zapomniałem…!
   „Ratunek!” krzyczał w myślach pobudzony, słysząc melodyjny głos Jonesa. Ostatkiem silnej woli zmusił się do ugryzienia Francisa w rękę.
- Pomocy!
   Dwa razy nie musiał prosić.
   Ciężar ciała Bonnefoya zniknął i zmęczony bezowocną walką Anglik mógł osunąć się na ziemię dysząc ciężko ze zmęczenia i przerażenia. Drżącą dłonią pochwycił leżącą niedaleko arafatkę i wtulił w nią zapłakaną twarz. Z całych sił starał się nie słyszeć odgłosów rozgrywającego się kawałek dalej pojedynku. Za bardzo się bał, że Jones jednak nie da sobie rady i Francis jednak…
- Już cicho.- szeptał ciepły głos przy wrażliwym na dotyk uchu. Silne ramiona objęły dygoczące ciało, tuląc je do szerokiego torsu.- Już dobrze doktorze. Wszystko w porządku, on już nic panu nie zrobi.
   Ciepło tulących go ramion zniknęło a głos oddalił.
   Bojąc się tego co być może zobaczy, mimo wszystko spojrzał w górę.
   Alfred stał na wprost niego wyprostowany dumnie, a jego niebieskie oczy wydawały się zimne. Tak jakby… jakby spoglądał na robaka. Nieco zdziwiony Arthur znowu złapał się na tym, iż obraz przed oczami się zamazuje. Zamiast klasy był namiot. Na jego środku stał zły Jones ubrany w barwny mundur, jakimi szczycili się dowódcy wojsk walczących o niepodległość.
   Przerażony Kirkland potrząsnął głową wplatając dłoń we włosy. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła odnotowując, iż wszystko znowu wygląda tak jak powinno. Odetchnął z ulgą wtulając się w ciepłe ramiona znowu klęczącego przy nim Jonesa. Czy nie powinien mimo wszystko podnieść się z godnością? Jeszcze od siebie skopać siedzącego w kącie Francuza, krzycząc że tym razem mu nie podaruje? Nie. Nie miał sił na cokolwiek poza cichym szlochem prosto w szeroki tors swojego ucznia.
- Już będzie dobrze panie doktorze. Pokazałem mu gdzie jego miejsce, a pan powinien pójść ze mną do dziekana.
- America… Hero…- szepnął cicho zupełnie nie wiedząc skąd mu to przyszło do głowy. Ale czy w tym wypadku tak nie było? Alfred… Zwykle cichy i spokojny, teraz stanął w obronie wykładowcy nie zastanawiając się nawet przez chwilę czy powinien.- Dziękuję.
- Tak robią prawdziwi bohaterowie, prawda?
- Prawda.- zaśmiał się nerwowo zielonooki odsuwając nieznacznie, tylko po to by móc spojrzeć w niebieskie oczy jeszcze raz. Znowu były takie ciepłe.- Ale mimo wszystko dziękuję.
- Arthurze, czy…?- drzwi auli znowu się otworzyły i tym razem do pomieszczenia wpadła uśmiechnięta Felicja. Szybko jednak uśmiech zniknął z jej twarzy. Rzuciła się ku opiekunowi próbując odepchnąć od niego Alfreda.- Co tu się dzieje?! Arthurze, co się stało?! Płakałeś?! Coś mu zrobił Jones, że…?!
- To nie on.- zaczął słabo zielonooki przecierając dłońmi powieki i zapinając guzik spodni.- Za-zawołaj dziekana. Mam do niego kilka bardzo ważnych spraw. No już!
- To ja może…
- Nie, zostań. Powiesz dziekanowi co zrobiłeś, mnie samemu ciężko będzie mówić o tym co mogłoby się stać, gdyby nie ty, Alfredzie.
   A Alfred tylko się uśmiechnął pomagając Kirklandowi stanąć na nogi.
***


Miss'fantastic

Offline

#6 28-06-2019 o 18h13

Miss'nieobczajona
Ritsuko
...
Wiadomości: 32

"Tamten dzień, nieco deszczowy dzień jeszcze niezbyt pięknej wiosny, zapamiętany będzie przeze mnie jako koniec. Czego?
Tego dnia, jak zwykle zresztą, wyszedłem zobaczyć się z moimi towarzyszami mieszkającymi w pobliskiej wiosce. To miało być zwykłe, nic nie znaczące spotkanie ludzi szukających rozrywki lub sposobu na życie. Zresztą, robiliśmy to dość często przez ostatnie pół roku.
Mailyn i Carl już od dobrych dwóch kwadransów czekali na mnie przy drodze do wybudowanego przez naszą grupkę domku z bali zeszłej jesieni. To miała być nasza „baza” zimowa i miejsce spotkań w dni takie brzydkie jak dzisiejszy. Organizowaliśmy tańce, zabawy i gry które wprost kochałem a choć zażyłość między członkami grupy była nieco chaotyczna i nieprzewidywalna- lubiłem ich. Calutką dwudziestkę trójkę, włączając w to nawet psa Mailyn- Yellow.
- Alfredzie!- z zamyślenia wyrwała mnie właśnie Mai, rzucając prosto w moje ramiona. Jej delikatne dłonie objęły mnie za szyję, a ciepłe usteczka wcisnęły na policzek mokrego buziaka. Pewnie bym się zaczerwienił gdyby nie fakt, że policzki miałem purpurowe od biegu i zimnego wiatru.- Alfredzie, aleś ty przystojny!
I tak jak teraz, czasem odnosiłem wrażenie że zgrzytające zęby Carla słychać nawet daleko poza granicami wioski. Spojrzałem na niego z uśmiechem zażenowania dając do zrozumienia że to nie moja wina. Z ulgą stwierdziłem iż pomogło. Westchnął tylko nieco teatralnie i ciężko zarazem, odwracając się do nas plecami.
- Alfredzie! Mamy dla ciebie niesp…!
- Cicho głupia!- syknął teraz już naprawdę zły Carl pociągając dziewczynę za rudy warkocz.- To ma być sekret, a ty jak zwykle paplasz!
- Ej, ej! Spokojnie!- wepchnąłem się między nich i przytuliłem łkającą Mailyn do siebie.- Przecież ona nic nie zdążyła zdradzić, nie? tylko wzbudziła moją ciekawość. Więc proszę, nie kłóćmy się. to niezbyt grzeczne i…
- Całkiem „zbryciałeś” Alfredzie.- mruczał, zły ruszając przodem.- Chodźcie już!
W sumie domek znajdował się tylko pięćdziesiąt metrów idąc w dół leśną ścieżką, jednak gest Carla był bardzo nie na miejscu. I coraz mniej podobała mi się perspektywa przebywania z nim przez najbliższe cztery godziny. zrezygnowany spojrzałem na tulącą się do mnie rozpaczliwie dziewczynę, uśmiechając bezradnie. Jej uścisk był taki… delikatny i… Nie to że go nie lubiłem, był dla mnie po prostu zbyt.. miękki? Czasami odnosiłem wrażenie że trzymam w ramionach porcelanową lalkę albo…
- Alfredzie, chodź już na to spotkanie. Będzie dobrze, wiesz?
- Oj, Mai! A co może być nie tak w grze w kar…?
Nie dokończyłem.
***
- Twoim zadaniem będzie zabicie Brytyjczyka. Tego z którym mieszkasz.
Te osiem słów doszczętnie pogrzebało moją szansę na uznanie spotkania za bardzo głupi i niesmaczny żart.
Przede mną, całkiem żywy, stał dawno nie widziany brat. Człowiek od zawsze mi daleki i obcy. Przerażający. Spoglądał na mnie gdzieś z dołu tymi swoimi wyblakłymi sępimi oczkami, wręcz ociekającymi ironią, kpiną oraz chęcią krwi. Czy mogłem go jeszcze nazwać człowiekiem? Bo bardziej przypominał dzikiego otchłańca niż normalnego człowieka. Bardzo potężnego otchłańca…
Uśmiechnąłem się jednak jak osoba niezbyt rozgarnięta (zupełnie jak Arthur gdy przyłapywałem go na czymś zakazanym) i wzruszając ramionami próbowałem wyminąć szczerzącego groźnie zęby Samuela. No i to był błąd, po którym do końca życia została mi pamiątka. Ktoś złapał mnie za ramiona, a domek przeszył krzyk trzymanej przez Carla przerażonej Mailyn. Potem był tylko pulsujący ból. Mój brat nie przebierał w środkach i nawet dla brata nie miał litości. Jego twarda, koścista pięść skomponowała się z bardzo wrażliwym miejscem gdzieś na brzuchu. I gdyby nie fakt że byłem trzymany, z całą pewnością zgiąłbym się w pół i kuląc na podłodze jęczał z bólu. w takim jednak położeniu starałem się złapać choćby odrobinę powietrza w płuca.
- Czy masz mi coś do powiedzenia bracie? Na przykład że się nie zgadzasz? Bo wiesz…- twarz Samuela była naprawdę blisko. Wręcz czułem odór gnijących pod starymi bandażami ran. On naprawdę był obłąkany!-… ten Bryt i tak zginie. Ale ty, odmawiając ojczyźnie, zginiesz tu. Jako zdrajca. Więc jak?
Rzucił mi w twarz mundurem podobnym do jego własnego. Co robić?! Cholera, co mogłem zrobić?! zupełnie nic! Chwyciłem więc znienawidzone już nowe odzienie i łykając po cichu duszące łzy oraz ślinę, kiwnąłem głową na zgodę. I wtedy dopiero ktoś poklepał mnie po plecach. Jakiś inny „dobry” druh pomógł mi wstać uśmiechając promiennie. Byłem ich.
Miałem od teraz należeć do ich świata, zostać… No właśnie, kim? Oni sami często tytułowali się „bohaterami”. Że niby co? Zabijali dla lepszego  świata? Bzdura! Ludzie, choć nie wszyscy, nie potrafili żyć spokojnie. w tamtych czasach wszystko raziło i było „Fe”. Bo było brytyjskie.
- Alfredzie, nic ci nie jest?!- tuż obok mnie stanęła zapłakana Mailyn. Czułymi dłońmi odgarniała mi włosy z twarzy. Jej gorące usta raz za razem dotykały albo mojego bladego policzka, albo wyschniętych za zdenerwowania warg.- Zobaczysz! Będzie naprawdę dobrze! nikt cie przecież nie potępi za śmierć tego wstrętnego Brytyjczyka! Zostaniesz nawet bohaterem i przyniesiesz naszej wsi sławę.
Szczerze? Miałem ochotę rzucić tym mundurem o ziemię. zdeptać go i uciec! Odejść stąd i już nigdy nie wrócić! Wyjechać z Arthurem do Londynu i…! no właśnie! Co ja teraz powiem Arthurowi?! Przecież tak niedawno na nowo mi zaufał! Obiecałem że go nie zawiodę i będę rozsądnym młodzieńcem na jakiego mnie wychował. Zawiodłem go wpadając w bagno po uszy! I to jeszcze zupełnie z własnej woli. Bo uwierzyłem, że ci ludzie mogą mieć choć odrobinę wolnej woli i kapkę oleju w głowie, żeby nie wdawać się w prowincjonalne kłamstwa czy pomówienia. Na dodatek, tak by było zabawniej, szerzone przez innego „zaborcę”, Francję!
- Alfredzie. Liczę że do jutra pozbędziesz się i Brytyjczyka i ciała, zakopując je gdzieś na polach. Ufam ci bracie, bo wiem że nie jesteś na tyle głupi aby mnie oszukać.
Głupi? Byłem półgłówkiem przychodząc tu i pozwalając im gadać te wierutne bzdury! Ale co ja mogę? Pozostało mi ubrać barwny mundur „armii wyzwolenia” i jakby nigdy nic zaczekać do wieczora. Jeszcze raz spojrzałem w oczy zatroskanej Mailyn i ruszyłem ku drugiemu pomieszczeniu.
***
Po uderzeniu Samuela zostało porządne zsinienie, które bolało przy każdym skłonie czy skręcie tułowia i gwałtownym wyproście. Skrzywiłem się z niesmakiem powoli odpinając guziki koszuli. Lubiłem ją, bo była od Arthura. Przywiózł ją dla mnie w prezencie aż gdzieś ze środkowej Europy. Z państwa o nazwie… Hiszpania? A może Włochy? W sumie to nie pamiętam bo jak szalony zacząłem mu dziękować przez ściskanie i wylewanie z siebie potoku zbędnych słów. I żeby mnie uciszyć stanął na palcach lekko całując w czerwony policzek.
Na samo wspomnienie moja twarz się uśmiechnęła, policzki pokryły purpurą. A w sercu poczułem takie ciepło.
Tylko przez chwilę.
Ostatecznie byłem już całkowicie ubrany. Niby… nowe życie? Skrzywiłem się z niesmakiem i stając przed lustrem powoli uniosłem zaciśnięte w bezsilności powieki. Spojrzałem i… To naprawdę byłem ja?
Z tafli zwierciadła spoglądała na mnie wysoka, dumna postać. Choć… Po głębszym zastanowieniu, to nie była duma ale smutek. smutek przygniatający moje dwudziestotrzyletnie serce niczym ogromny głaz. Odwróciłem się nie mogąc patrzeć. To sztuczne dostojeństwo krzywdziło. Bo ceną za nie miało być cierpienie i zawód w powoli gasnących zielonych oczach.
- Czy cos nie tak braciszku?
- Nie!- odparłem szybko prostując się dumnie. Przez lata nauczyłem się kilku sztuczek. I widać bardzo dobrze grałem swoją rolę, bo nieco zbity z tropu Samuel cofnął się pod ścianę. Nie spodziewał się tego po najmłodszym bracie.- Pójdę już i zrobię co trzeba.
- Tak, tylko nie działaj zbyt szybko. Inaczej…
- Phy! To tylko mała wesz! Podda się bez walki i nikt jej więcej nie zobaczy. Powinienem to zrobić już dawno.- nie! nie wierzyłem ze to mówię! A to co z rozpędu powiedziałem później… wstydziłem się tego, wstydzę i wstydzić będę! Nawet po śmierci! Arthurze, wybacz!- Dziękuję bracie.
Do tej pory nie wiem jak opanowałem obrzydzenie i odruchy wymiotne, tuląc do siebie tą kaleką maszkarę w połatanym mundurze. A dosłownie chwilę później wybiegłem z domku narzucając na siebie obszerny płaszcz. Nawet nie spojrzałem w stronę wołającej mnie Mai. Zupełnie wystarczył mi widok tego wstrętnego siniaka pod prawym okiem dziewczyny- ani chybi dzieło zazdrosnego Carla. W sumie to współczułem tej kruszynie. Źle wybrała pozwalając Carlowi zbliżyć się do siebie. tylko co mnie mogą obchodzić problemy innych, skoro z własnymi sobie nie radzę! Tak bardzo nie chciałem zabijać Arthura! Ale… Co ja mogłem?! Zdradzę ich- zabiją mnie. Zdradzę jego- popełnię samobójstwo!
Bo życie bez niego…
- Alfredzie! Alfredzie, choć już do domu proszę! zbiera się na burzę i to nie byle jaką!
Mimo wszystko widok jego zmokniętych ubrań klejących się do jego delikatnej sylwetki wywołał na mojej twarzy uśmiech. bo oto stał przed wejściem na taras owinięty w ciepły sweter, zupełnie ignorując zimne krople. To znaczyło, że dał służbie wychodne i w domu było całkiem pusto. Byliśmy tylko my.
I w tamtej chwili zapomniałem o swoim zadaniu. Szczęśliwy jak nigdy podbiegłem bliżej po drodze zgarniając go ramieniem. Wprost wpadliśmy do ciepłego przedpokoju śmiejąc radośnie jak za dawnych lat gdy byłem tylko dzieciakiem. Zadowolony zatrzasnąłem za sobą drzwi i…
Stał tam, tuż przede mną, otrzepując włosy z kropelek wody. Mokry sweter rzucił na stojący w kącie wieszak. A kiedy uśmiechając się podchodził bliżej mnie… nagle zdębiał.”.

    Jeszcze nigdy stary dziennik pradziada nie wydawał mu się tak interesujący. Trzymał w napięciu pozostawiając miejsce dla bogatej wyobraźni młodego Amerykanina, jednocześnie zmierzając ku nieuniknionemu końcowi. Co z tego iż czytał ten wpis już dziesiąty raz, skoro za każdym razem przeżywał go tak samo. Jakby zamiast dziada, był on! I życie opiekuna zależało od niego a potem…
    Musiał przyznać, iż końcówka wpisu wstrząsnęła nim bardziej niż był w stanie przyznać. Tak więc ponownie siadając na kanapie wrócił do czytania wpisu.

„Zupełnie zapominałem o spotkaniu z bratem. O pułapce jaką na mnie zastawiono i zadaniu jakie mi przydzielono. Ja po prostu, tak szczerze i po dziecinnemu rozpiąłem płaszcz. A kiedy mokry materiał z ciężkim plaskiem opadł na ziemię, zagryzłem wargi, chcąc opanować tańczące w brzuchu chochliki. Nie do końca wiedząc co powinienem zrobić, wyciągnąłem ku Arthurowi drżącą dłoń, z przerażeniem obserwując jak cofa się w głąb korytarza aż do salonu i ku schodom na piętro.
- Arthurze ja…!- zacząłem szybko lecz on uciekł na górę.- Arthurze! Zaczekaj, błagam! Ja ci…
- Precz! Zostaw mnie i wynoś się stąd potworze! Bo… bo inaczej cię… cię…! Inaczej cię zabiję!
Bolało.
Ruszyłem jednak za nim szybko pnąc się po marmurowych schodach. I nim zdołał zabarykadować się od środka, wpadłem do jego sypialni. Skąpane w lekkim świetle pomieszczenie co jakiś czas wypełniał grzmoty będące częścią zapowiedzianej przez niego burzy. Czas stanął w miejscu.
- Arthurze, błagam! Posłuchaj choć przez…
- Ufałem ci! Ufałem, wierzyłem i szanowałem! Bo byłeś inny! Przysięgałeś że ty nie…! i co?! Ostatecznie i ty… zdradziłeś mnie.
- To nie tak! oni wzięli mnie podstępem! Ja…- właśnie wtedy coś przyszło mi do głowy. podszedłem do niego i chwytając za ramiona potrząsnąłem lekko.- Nie muszę, a wręcz nie chcę, cię zabijać! Musisz mi tylko przysiąc…
- Dlaczego mam ci teraz wierzyć? Jesteś wrogiem i…
- To nadal ja! Ten sam mały Alfred którego znalazłeś wtedy nad jeziorem. To wciąż człowiek który…
Dostrzegłem szansę. Na co? W sumie to latami głowiłem się „dlaczego?” „po co?”. Ale wtedy, kiedy nagle całym światem była tamta komnata, chwila całą wiecznością… będąc pod jej całkowitym wpływem, ująłem twarz Arthura w jeszcze bardziej drżące ze zdenerwowania i niepewności dłonie, i tuląc czoło do jego czoła spoglądałem w zielone oczy. Były wypełnione strachem przede mną, tym co mogę zrobić. Takie piękne…
- Ucieknij!- szepnąłem zupełnie bezwiednie, nie panując nad coraz silniejszym drżeniem. Głos mi się łamał, choć chciałem być silny.- Zniknij dzisiaj i już nigdy więcej nie wracaj!
- Ależ…! Przecież…!- pomimo stanowczości w którą ubrał słowa, widziałem chęć natychmiastowej ucieczki.- Nie powinieneś…!
- Błagam! Uratuj choć siebie, skoro innych nie można!
Płytki urywany oddech parzył moje usta. Poczułem się okropnie zagubiony. Zbyt nieobecny jakąś częścią siebie. nawet nie zauważyłem iż tak po prostu przyciągnąłem Arthura do lekkiego pocałunku. Miał takie miękkie wargi… i…
- Dlaczego ty to…?- zapytał zszokowany kiedy wreszcie go puściłem. Pomimo moich najgorszych obaw nadal stał przy mnie.- Alfredzie?
- Bo ja… Bo cię kocham głupcze!
Czy żałowałem? W sumie to zależy czego. Słów z całą pewnością nie. Ale to, co stało się później… Może z początku byłem zbyt gwałtowny od razu powalając go na łóżko. Widząc jednak nieme przyzwolenie, znowu go pocałowałem. Pocałowałem. Teraz, z perspektywy czasu, to brzmi tak magicznie. Trzymanie go w ramionach, subtelne pieszczoty… Dałbym wszystko byle poczuć to znowu.
Ale w tamtej chwili… Miałem ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć. Zamiast tego jednak zacząłem błądzić dłońmi po jego nieco zbyt delikatnym ciele. Ciele które telepało się już nie tylko z powodu chłodu mokrych ubrań. Bał się, to naturalne i w pełni zgadzam się z jego późniejszym osądem iż działałem zbyt szybko. Nie mogłem jednak przestać. Spragniony dotyku wsunąłem dłoń pod mokrą koszulę ustami błądząc po szyi czy czerwonych za wstydu policzkach. Zachwycałem się delikatnością i nieco słodkawym smakiem jego skóry. Wręcz chłonąłem zapach czarnej orchidei i narcyza. To tak jak wolność i niewola zarazem. Oddanie i strach przez zranieniem.
- Uh, Alfred!- szeptał tuląc się do mnie mocno. Czułem jak owija ramiona wokół moich barków, chowa nos we włosach.- Alfred…
- Kocham cię Arthurze. Kocham. Kocham.
Jeżeli tak wyglądają objawy choroby zwanej obłąkaniem, to ja z pewnością jestem chory. Zarówno z miłości jak i tęsknoty. Zależny od jego słów i czynów. Poddany jago woli, która mówiła „bierz co chcesz”. I czułem się jak we śnie, albo na granicy nieba z piekłem. Najpierw strasznie a potem cudownie i cudownie strasznie!
Nawet nie wiem kiedy to on górował nade mną, powoli odpinając guziki munduru. Zsuwając z moich ramion marynarkę, koszulę… jego mokry, ciepły język nie był zbyt pewny i wprawny     ( w sumie i ja nie byłem mistrzem), jednak skrupulatnie oplatał się wokół małżowiny ucha. Gładził napięte miejsca na szyi powoli zjeżdżając na tors. Zatrzymał się przy brzuchu. Pokój rozświetlił nagły błysk a on dostrzegł podbiegły krwią ślad po uderzeniu. Dopiero wtedy odważył się zapytać o cokolwiek.
- Czy… czy to oni?- gładził opuszkami palców bolące miejsce.- Bardzo boli?
- T-trochę…
Według mnie człowiek to naprawdę dziwna machina. Tamten dotyk… czy to ust, czy dłoni… był niezwykły. Pełen ciepła, uczucia. A nagły pocałunek kształtnych, arthurowych warg wzbudzał więcej uczuć i pożądania niż pocałunki Mai. Pocałunki mojej żony. Spojrzałem w twarz Arthura głaszcząc delikatnie rumiany policzek. Uniosłem się na łokciach obejmując go w pasie. Znowu byłem na górze. Raz za razem odkrywałem nowy sekret jego ciała, badając bladą skórę językiem. Przyjemność. Tyle byłem w stanie czuć słysząc jęki i błagania. Słysząc własne imię wykrzykiwane w uniesieniu, gdy dłoń zsunęła bieliznę a usta pieściły to co mnie samemu bardzo boleśnie uciskały i ocierały spodnie." 

Dobra! Tego to i on nie mógł już znieść! Opanowując jakieś dziwne podniecenie zatrzasnął dziennik przyciskając twarz do tłoczonej okładki. I śmiejąc niczym obłąkaniec zupełnie nie wiedział co powinien ze sobą zrobić. „Boże! Boże! BOŻE!” krzyczał jego mózg, już do reszty przegrzany, potęgując tę nagłą głupawkę.
- Alfredzie?- ktoś szturchnął go w ramię mało nie przyprawiając o zawał serca. W dodatku jego własne imię nagle stało się takie obce i nierealne…- Czy wszystko w porządku?
- Oh! To ty Taurysie! Weź mnie nie sterasz tak więcej! Jak chcesz się mnie pozbyć z tego mini mieszkanka, wystarczy powiedzieć!- wołał zbulwersowany Amerykanin podnosząc dziennik pradziada z ziemi. Pogładził lekko okładkę i odłożył go na stojący obok stolik.- No dobra… Coś się stało, że jak raz siedzisz o tej porze w domu a nie z Felicją? Wyglądasz jakby ci ktoś… zresztą, nie ważne.
- Udam że jednak tym razem potraktowałeś mnie poważnie.- sarkazm. Niebieskie oczy Litwina z uwagą przypatrywały się nerwowym gestom współlokatora. „Czego on się dzisiaj nawdychał?” zastanawiał się drapiąc po głowie. Ostatecznie jednak wrócił myślami do powodu rozmowy.- Masz chwilkę czasu?
- Jak widzisz.
- Mam do ciebie takie małe pytanie odnośnie zbliżających się świąt.- zamilkł na moment poprawiając nerwowym ruchem opadającą na oczy grzywkę.- Bo wiesz… Wszyscy wyjeżdżają do domów, spędzić ten czas z rodziną i w ogóle…
- Ja tam nigdzie nie wracam.- odparł szybko Alfred wygodniej układając na sofie. Liczył na to, że Taurys zniechęci się i przestanie zawracać mu głowę czymś, z czym skończył mając zaledwie dziesięć lat.- Pewnie już nawet nie mam dokąd, więc nawet się nad tym nie zastanawiałem.
- Aha. No ale… Ehhh. Nie lubię takich rozmów, ale wiem, że oni by mnie zabili jak bym nie zapytał.
- Zabili?- zachichotał Amerykanin odchylając głowę przez oparcie i spoglądając na Litwina z dołu.- A niby kto, jeśli można spytać? Serce i Rozum?
- W sumie trafnie to ująłeś.- zawtórował mu Laurinatis odwracając wzrok na okno.- No dobra… Chodzi o to że Felicja prędzej wojnę rozpęta niż powie coś sensownego, a Arthur zbierze się dopiero za jakieś dziesięć lat.
- I niby co to ma do mnie? Lubię tych dwoje ale…
- Yh! Chodzi o to, że „Serce-Felicja i Rozum-Arthur”, wpadli na pomysł aby na czas świąt cię adoptować i uchronić od samotnego siedzenia w domu! Tylko żadne nie wzięło pod uwagę tego, że nie będziesz żyć wiecznie.
- Dlatego wysłali zawsze taktownego, spokojnego Taurysa który z całą pewnością nie zawali sprawy, prawda?- zaśmiał się Amerykanin ponownie rozkładając się na sofie. To napięcie towarzyszące wspomnieniu o Bożym Narodzeniu było potwornie męczące.- Powiedz im, że przyjdę, skoro tak ładnie nalegają. W końcu, kto nie chciałby mieć przy stole takiego Bohatera jak ja?!
- Dzieciak.
- Stary dziadek.
   A Litwin tylko zaśmiał się cichutko i wreszcie mógł wycofać do łazienki.
- Zaproszenie na święta do Kirklanda…- zamruczał Alfred pod nosem układając głowę na poduchach pod którymi schował dziennik. Po odkryciu takiego wpisu, wolał mieć księgę na oku i w zasięgu dłoni.- Hmmm… Może być ciekawie. 
Zadowolony przetarł nagle zbyt ciężkie powieki, odkładając okulary na stolik. W ostatnim przebłysku świadomości rozejrzał się za kocem. Okrył nim zmarznięte ciało, oddalając do krainy sennych marzeń.
***

Ostatnio zmieniony przez Ritsuko (28-06-2019 o 23h42)


Miss'fantastic

Offline

Dyskusja zamknięta

Strony : 1