Strona główna

Forum - Missfashion.pl, gra o modzie dla dziewczyn!

Dyskusja zamknięta

Strony : 1

#1 07-08-2016 o 00h12

Miss'gadułka
Lynn
Powinni zrobić anime o ojcu Boruto!
Miejsce: Gdzieś między sadyzmem a przerwą obiadową
Wiadomości: 3 258

1. Powrót

Stukot kół wózków, obcasów czy bosych stóp nagle ucichł i cały tłum zatrzymał się w milczeniu, obserwując przechodzących członków Inkwizycji, których czarne stroje, skórzane pasy i ciężkie buty nietrudno było odróżnić od zwykłej tłuszczy. Przynależność do Straży Świtu była czymś, z czym można, a nawet powinno się było obnosić. Niesubordynacja wobec strzeżonego przez nich prawa nigdy nie uchodziła ich uwadze, a okrutność konsekwencji sprawiała, że szacunek i posłuszeństwo wliczało się w codzienną rutynę tamtejszych mieszczan. Nikt nie śmiał odezwać się czy choćby kiwnąć palcem, gdyż strach wraz z respektem zdawały się trzymać w ryzach każdego z osobna, by jednocześnie ściskać wszystkich niepokojem o charakterystycznej nazwie - "odpowiedzialność zbiorowa". Nie broniło im to jednak odwracać za nimi wzrok, gdy tylko kolejni rozstępywali się na dwie strony przed dowódcą, niczym morskie fale przed biblijnym Mojżeszem.
Co takiego mogło się stać, że zwołano cały oddział? Im dalej iść zaraz za Inkwizycją, tym coraz więcej osób miało o tym pojęcie. A działo się to za sprawą jedynej, przedzierającej się przez tłum postaci, w stronę przeciwną do kroków grupy odzianej w czerń. Kobieta średniego wzrostu, roztaczała wkoło siebie subtelną, różaną woń, drażniącą nozdrza z aksamitną przyjemnością. Jej ciemnozielony płaszcz powiewał lekko z każdym krokiem, przy pomocy kaptura kryjąc w tajemnicy jej włosy i utrudniając ujrzenie oblicza. I za nią obracano się ze zdenerwowaniem, w końcu łamała w ten sposób panujące tam prawo, za co ukarana mogła zostać nie jako jedyna...
- Zwariowałaś, dziewko?! - szepnął wściekle brodaty mężczyzna, którego silne ręce wskazywały na paranie się kowalstwem. - Stójże, Inkwizycja!
W tej chwili chwycił ją za płaszcz i chciał przyciągnąć do siebie, lecz wówczas kaptur, utraciwszy swe miejsce na jej głowie, wysypał spod płaszcza kaskadę bladoróżowych loków.
Tłum i przy niej począł rozchodzić się, lecz nie z respektem, jaki wzbudzało posiadanie czarnego munduru, a przerażeniem równym spotkaniu trędowatego. Nienaturalny kolor włosów mógł wskazywać wyłącznie na jedno - tam, pośrodku tłumu, stała najprawdziwsza wiedźma.
Nienaturalnie błękitne oczy spojrzały z zaskoczeniem na kowala, który wówczas puścił ją i, jak pozostali, zaczął wycofywać się powoli. Dopiero teraz zauważył, że nieznajoma dzierżyła coś pod pachą - a wyglądało to na kosz okryty płócienną chustą. Objęła go obiema rękoma, jak gdyby chronić miała w swych ramionach niemowlę, po czym westchnęła ciężko.
- A sądziłam już, że znudziła im się ta zabawa… - jęknęła z niechęcią, po czym cofnęła się o krok.
Ludzie za nią zrobili to samo, tak gwałtownie, że niektórzy znajdujący się za nimi stracili równowagę niczym kamienie domina. Wiedźma poderwała się do skoku, a dla tych, którzy zadarli za nią głowy w górę, był to najwyższy skok, jaki kiedykolwiek udałoby im się zobaczyć w trakcie ich marnych, nudnych żyć.
- Tam jest! - dowódca wyciągnął potężną dłoń w stronę unoszącej się w górę kobiety, która po chwili zgrabnie wylądowała na dachu kamienicy. - Łapać ją, nie może nam uciec!
Mężczyźni poderwali się do biegu, nie zwracając już uwagi na wszystkich mieszczan, których musieli przez to stratować. Niektórzy wyciągnęli czarnoprochowce, inni poczęli wspinać się po murach w górę, jeszcze kolejni biegli wzdłuż jej drogi ucieczki, z nadzieją że ta skończy się na ponownym wylądowaniu na ziemi. Tymczasem ona, jak gdyby nigdy nic, przeskakiwała sobie z budynku na budynek. Mimo jej nadludzkich zdolności co bardziej spostrzegawczy mógł zauważyć, iż tak długi skok zdołał mocno ją zmęczyć, dlatego też dotrzymywanie jej kroku nie było żadnym problemem dla Inkwizycji.
Zadyszana, z wikliną przy piersi, zaczęła szukać lepszej drogi ucieczki. Nie było nią zdecydowanie zejście na dół, ze względu na czekających tam na nią, wystrojonych w czerń mężczyzn, ani też miejskie mury, na których przecież roiło się od strażników, w tym mieście przynależących do tej samej organizacji. Obejrzała się do tyłu - jeden z nich już wspinał się w jej stronę. Skręciła za wyższy budynek, wykorzystując fakt że ten jeszcze jej nie widzi, gdzie dostrzegła swą szansę w brudnym, otwartym oknie na poziomie jej talii. Niewiele myśląc, zajrzała pospiesznie do środka, a gdy nie zauważyła nikogo, rozchyliła je, blokując koszem, po czym wślizgnęła się do środka i kucnęła pospiesznie.
Słyszała, jak idą po dachu, wręcz biegną, chcąc ją dogonić, nie wiedząc nawet, gdzie się podziała. Mogłaby w tym momencie, pełna poczucia bezpieczeństwa, odetchnąć, a jednak jej frywolne usposobienie jako oznakę ulgi postanowiło przyjąć chichot.
- Są kompletnie beznadziejni w tą grę - stwierdziła, po czym znów przycisnęła do siebie koszyk. - Spokojnie, maluchu. Nie dam im Cię skrzywdzić.
Odpowiedziała jej cisza, której też spodziewała się, ale jedynie z wewnątrz budynku. Z satysfakcją jednak zorientowała się, że Inkwizytorzy chyba odeszli dalej. Co nie zmieniało faktu, że wiedziała, że jeżeli teraz pozwoli sobie na chwilę wytchnienia, poniesie jej konsekwencje w przerażająco bliskiej przyszłości, która jednak pełna może być Strażników i ich wymyślnych tortur.
Rozejrzała się wreszcie dokładniej po miejscu, w którym wylądowała. Obdrapanym ścianom brakowało świeczników, a okna poza tym jednym były pozabijane deskami, nie było tam zbyt wiele światła, a mimo to dało się dostrzec drewniane, otwarte lub uszkodzone w różnych miejscach skrzynie, pokryte grubą warstwą kurzu, jak i wiszące tuż pod sufitem pajęcze sieci. Prawdopodobnie miejsce to było opuszczone od dawna, a otwarte okno i sponiewierane pudła mogły sugerować, że szabrownicy już oczyścili to miejsce ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, jedynie ona przyniosła tam teraz kosz. I swoją głowę.
Wracając jednak, postanowiła poszukać innego wyjścia. Ukrytą w rękawie różdżką rzuciła zaklęcie, by na jej końcu pojawił się drobny płomień. Ten po chwili oderwał się od niej, i podążał za swą twórczynią niczym wierny pies. Pomimo znacznej poprawy widoczności, nie mogła dostrzec w tym miejscu nic nowego - wciąż wyglądało jej tak samo ponuro i opustoszale, nie mniej nie więcej. Po drodze zauważyła schody, ale nie wiedząc, co może czekać na nią na dole, postanowiła nie ryzykować. Dalsza droga jednak doprowadziła ją do korytarza, a ten do drugiego, podobnie obskurnego pomieszczenia, tylko zamiast szyb zabitych deskami, w ramach okiennych nie było nic. Wychodząc przez nie, opuściłaby wówczas budynek z drugiej strony, gdzie jednak nie było dachu, który zapewniłby jej grunt pod nogami. Nie zdążyła jednak nawet pomyśleć o tym, by zawrócić.
- Stój!
Głos dobiegł do niej z tyłu, więc obróciła się. Błękitnym oczom ukazał się Inkwizytor, ściskający w dłoni pistolet i celujący nim w stronę dziewczyny, która teraz zanosiła się słodkim, kobiecym śmiechem. Dla niej ci mężczyźni byli zdecydowanie zbyt dumni na sytuacje, w jakich stawiało ich jej zachowanie. Właściwie, jacy mężczyźni? Ten przed nią mógł być ledwie dwudziestoletnim chłopaczyną.
- Kto by pomyślał… Bez obstawy? - uśmiechnęła się pod nosem.
- Cicho! - młodzian wyglądał na zdenerwowanego, ale i zdecydowanego. Od razu zauważyła, że nigdy nie miał do czynienia z osobą jej pokroju. Choć jego odwaga mocno jej imponowała, nie mogła mu pozwolić na spełnienie jego zamiarów.
- Śmiało, strzelaj! Może kiedyś trafisz! - wyskoczyła przez okno kilka pięter w dół, tak samo jak poprzednio lądując zgrabnie, choć tym razem na gruncie zamiast na dachu.
Gdy obróciła się, ujrzała tego samego człowieka, schodzącego po drabinie. Najwyraźniej jej spektakularny skok nie był dla niego wystarczająco zniechęcający, ale nie przeszkadzało jej to, dopóki wkoło nie wyczuwała innego zagrożenia, o ile można było określić tak tego śmiesznego człowieczka. Udało jej się uciec jak najdalej od terenów, które Strażnicy przeszukiwali najczęściej, jednak miejsce, do którego trafiła, było dla niej obce i szybko trafiła w ślepą, boczną uliczkę. Można było powiedzieć, że mężczyzna miał ją jak na dłoni - wyczerpaną od biegu, w miejscu, z którego nie mogła uciec. Oczywiście, gdy już ją dogonił, dorównując jej przez to w ciężkim oddechu. Wciąż miała jednak drobną przewagę, którą była jej moc magiczna, a jej różdżka grała tam rolę dobrze ukrytego w rękawie asa. Zamachnęła się nią, i wszystko wokół spowiła magiczna poświata, zaraz zamieniając się w nieprzejrzysty dym. Jej nowa zabawka wiedziała, czyje to dzieło, więc z kordem w dłoni jak głupi wbiegł wprost w obłoki, zamachując się nim we wszystkie strony.
- Zgubiłeś kogoś, chłopcze? - spytała, pojawiając się tuż za nim.
- Mam Cię! - krzyknął tryumfalnie, ale gdy już ugodzić miał ją mieczem, nikogo w tamtym miejscu nie było.
- Och, to o mnie chodzi? - spytała z teatralnym zaskoczeniem. - Czuję się zaszczycona…
Stanęła obok niego, tak blisko, że końce jej skażonych magią włosów stykały się z czernią jego płaszcza, po czym powiodła dłonią wzdłuż jego ręki.
- Ale tym możesz zrobić komuś krzywdę - gdy wypowiadała te słowa, miecz stopniowo do nich zaczął obracać się w proch.
Przyszła pora na jego ostateczny akt desperacji - ukryty pod płaszczem sztylet, którym zamachnął się gwałtownie. I tym razem mu się udało - dziewczyna krzyknęła krótko z bólu, po czym złapała się za rękę. Powalił ją na ziemię, przytrzymując pod groźbą poderżnięcia gardła.
- Czym ty do cholery jesteś…? Z resztą, nieważne, i tak zostaniesz osądzona i ukarana.
- Nieźle, jak na kogoś takiego - przyznała, wciąż z cichym syknięciem bólu. Kwestia potraktowania tego jako komplement pozostała dość sporna. - Ale kto ma mnie sądzić? Ty? - prychnęła nie kryjąc pogardy. - Od kiedy do Straży Świtu przyjmują takich młokosów, co? Nie wyglądasz na starszego ode mnie!
- Nie jestem głupim rekrutem! - odpowiedział, a choć brzmieć to mogło niczym dziecko, któremu brakowało jeno tupnięcia nóżką, groźba szamocząca się gdzieś wśród tego warknięcia niemało ją zaskoczyła.
Nie popadła jednak w panikę. Kościelny kundel raz szczeknął głośniej, więc ta ma uciekać z płaczem? Tego to jeszcze nie grali.
  - Wiesz co? Podobasz mi się. Lubię, kiedy duży chłopiec ma tak dużo zabawek, jeśli wiesz co mam na myśli.
Ze sztyletem stało się to samo, co z kordem i pistoletem, a to ostatnie spostrzegł dopiero w chwili, gdy chciał go dobyć. Wykorzystała ten moment i zrzuciła go z siebie, zwinnym ruchem odpinając od jego stroju płaszcz.
- Pożyczę go sobie. Dziś o północy, na skraju Srebrzystego lasu, otrzymasz go z powrotem - oznajmiła, po czym ukłoniła się głęboko i odwróciła na pięcie. - Do niezobaczenia!
Czarny płaszcz narzuciła na swój, upewniając się, że wszystkie włosy są już porządnie ukryte. Szła ulicami miasta, przekroczyła jego bramę, a nawet załapała się na jeden z wozów jadących na okoliczne farny lub do wiosek - nikt się nie zorientował. Wzrok miała dumny, a chód pewny, i nigdy nie rozglądała się wkoło, jak gdyby była pewna celu swej podróży odkąd przyszła na ten świat. A w skrócie, po prostu wiedziała, jak zachowywać się, by zupełnie nie odstawać od tych bufoniastych inkwizyfrajerów.



https://data.whicdn.com/images/302401948/original.gif

Offline

#2 08-08-2016 o 01h30

Miss'OK
Ikuna
:>
Miejsce: Nibylandia
Wiadomości: 1 502

Dobrze wiesz, że nie umiem Cię skrytykować, w sumie tu nie mam za co( a czasem jako starszej siostrze by mi się przydała taka opcja w pakiecie z funkcją ochrzań :* ), zwłaszcza, że opowiadanie kręci się w klimatach które uwielbiam. Muszę Ci wypomnieć tylko jedną rzecz - za mało. Dodaj szybko kolejną część bo mi jako osobie uzależnionej od czytania jest tego stanowczo za mało, do tego tyle niewyjaśnionych wątków, które tylko skłaniają do oczekiwania na kolejną część. Miodzio sis /vendor/beemoov/forum/../../../public/forum/smilies/wink.png

Ostatnio zmieniony przez Ikuna (08-08-2016 o 01h31)

Offline

#3 08-09-2016 o 18h38

Miss'gadułka
Lynn
Powinni zrobić anime o ojcu Boruto!
Miejsce: Gdzieś między sadyzmem a przerwą obiadową
Wiadomości: 3 258

Ikunie




Rany, na śmierć zapomniałam wrzucić tego tutaj, a tyle czasu minęło ;-;'

Ładnie upraszam się o komentowanie mojej pracy, zarówno konstruktywnie krytykując, jak i konstruktywnie chwaląc. Ewentualnie dać mi znać na priv, że faktycznie chcecie czytać. Dziękuję z góry! :)



2. Jego rodzaj czerni

- Baczność! - w ich uszach rozebrzmiał zdecydowany, groźny bas. Dwudziestka mężczyzn stanęła w miejscu, jak zwykle gdy słyszeli tę właśnie komendę.
Ich stroje wyglądały zupełnie tak samo - buty tak ciężkie że po ich noszeniu nie można było nie mieć zahartowanych, godnych maratończyka nóg i posiadający wyjątkowo głęboki kaptur, czarny, porządny płaszcz. Pod nim natomiast wyglądali jak zwykli ludzie - i gdyby teraz wszyscy usłyszeli (choć brzmiałoby to dość absurdalnie) rozkaz zdjęcia płaszczy, na placu stałby teraz szereg mężczyzn w szarych koszulach i spodniach, przez które przepuszczany był czarny pas z wyśmienicie wygarbowanej skóry - jedynym wówczas znakiem rozpoznawczym Inkwizycji.
Inkwizycja. Przynależność do tej grupy - choć bez cienia pychy - napawała go dumą, niezależnie od tego, jakim miano nadawano im w danej chwili, przez różnych ludzi. Inkwizycja. Straż Świtu. Obrońcy Kościoła lub - w niektórych przypadkach - Kościelny Sąd. Żołnierze za wiarę. Odkupiciele. Ta ostatnia z nich wszystkich odpowiadała mu w największym stopniu - bardzo dobrze określała ich poczucie obowiązku, w imię dobra niewinnych ludzi, których mieli przecież chronić bez względu na wszelką cenę, a przecież ceną tą mogła być nawet i deprawacja. Niemniej, pomoc tym wszystkim, często nieświadomym tego istotom, rekompensowała wszystkie godne potępienia czyny. Najważniejszym było przecież, by serce i myśl żołnierza za wiarę pozostały czyste, pomimo występków, do których był zmuszony ze względu na swą powinność. I ta powinność właśnie, popchać miała zarówno jego, jak i jego dziewiętnastu braci oraz przywódcę, ku konieczności popełnienia dziś dzień morderstwa.
Jak zwykle bywało, a tak miało miejsce i dziś dzień, gdy z odprawy rozeszła się reszta oddziałów i wspomniana grupa mężczyzn została sama, dowodzący młodzian imieniem Jean-Baptiste spuścił nieco z tonu. Ludzie znajdujący się w mieście nie znali go długo, a choć oni wszyscy, jako jednocześnie urzędnicy kościelni, jak i wymierzający karę wojownicy, owiani byli tajemnicą, to przysiąc można by było, że o nim wiedzę posiadano jeszcze bardziej skąpą, niż w przypadku innych tak wysoko postawionych członków Inkwizycji. Pojawił się tam, w miasteczku zwanym Moon Peak, kilka lat temu i od razu przyznano mu stopień porucznika. Na takim stanowisku mógł spokojnie zarządzać większym zgrupowaniem, a zdecydował się jedynie na pomoc i doradztwo w tym obrębie, czemu nikt nie postanowił się sprzeciwić. Koniec końców, bezpośrednią władzę postanowił posiadać jedynie nad tą garstką, którą miał właśnie przed sobą.
Każdy z nich wiedział, że nie jest tam bez powodu. Byli świadomi, że daleko im do oddziału specjalnego, jak zwano ich z cieniem pogardy dla nietypowej decyzji ich przywódcy, jaką było utworzenie tej grupy. Co nie zmieniało faktu, że w mieście radzili sobie bez zarzutu. Biegali szybciej, niż ktokolwiek inny. Mieli sprawne oczy podobne do sokolich, a ich słuch nie zmieniał swego stanu pomimo kolejnych lat słuchania wystrzałów z broni. Z kocią zwinnością wspinali się na budynki, nawet bez drabiny. Gdyby dodać do tego coś, co z pozoru zdaje się drobnostką, jak choćby podstawową znajomość pierwszej pomocy, jak i zdolność tworzenia konstrukcji i przedmiotów w sposób powyżej prowizorycznego - ciężko było dać wiarę, że zebrał w tak krótkim czasie aż dwudziestkę takich ludzi. A jednak, stali tam przed nim, wyprostowani jak struny i dumni ze swej przynależności. Ich lojalność również nie pozostawiała mu żadnych wątpliwości - wiedział, że może na nich liczyć, byli mu chyba najbliższymi Braćmi w całym tym przybytku. Dlatego też, gdy tylko miał okazję, starał się mówić do nich tonem mniej oficjalnym. Nie jak przełożony, a jak jeden z Braci.
- Podobno w mieście jest wiedźma - zaczął.
Do typowych dla niego rytuałów należało powolne przechadzanie się wzdłuż szeregu w ciągu swej przemowy, a jednak oni wciąż stali niewzruszeni, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, pomimo wypowiedzianych przez niego słów. Wiedział, że go słuchają, zupełnie tak jak wiedział, że słowa wpłynęły na nich, wbrew malującym się na ich niby kamiennych obliczach pozorom kompletnego braku wzruszenia.

- Wiem, że nie uznajecie tych wszystkich plotek za prawdę - ciągnął dalej, nie ustając w swej spacerowej rutynie ani na moment. - i chciałbym przyznać Wam rację. W końcu nie pierwszy raz słyszymy coś takiego, właściwie nie pamiętam, by było inaczej, odkąd się tu pojawiłem. Kto jednak miałby wątpliwości, widząc na ulicy to?
Tutaj zatrzymał się akurat przy pierwszym w szeregu. Wyciągnął ku niemu rękę, w której trzymał małą sakiewkę, którą upuścił na jego rozłożoną dłoń. Ten chwycił przedmiot w pewnym uścisku i jego zawartość wysypał na drugą, otwartą już dłoń. Pozostali z ciekawości nie wytrzymali i zaczęli obracać głowy w jego stronę, nawet jeśli po chwili podał to, co wypadło z płóciennego woreczka dalej, wraz z tym zdawałoby się, że podając swoje zszokowanie, bowiem gdy ostatni miał już w swych dłoniach dwa różowe włosy, każdemu z nich ciężko było oddychać w ten sam, spokojny sposób, co jeszcze chwilę temu, kiedy nie posiadali jeszcze tej wiedzy.
- Łamie się jak prawdziwy, możecie sprawdzić. - powiedział jeszcze, nim znów zaczął przed nimi kroczyć. Dał im tym samym chwilę na opanowanie się i powrót do poprawnego wyglądu szyku. - Nie ma też możliwości, by zmienić kolor włosa na taki w którykolwiek znany ludzkości sposób, więc nie ma wątpliwości, że to prawda. Ale teraz pewnie zastanawiacie się - w jaki sposób mamy szukać wiedźmy, wiedząc zaledwie tyle, że istnieje i kroczy gdzieś po ulicach Moon Peak? To prawda, ludzi jest tu zbyt wiele, by sprawdzać każdego z osobna. Nie chcemy też wprowadzać paniki, wystarczy nam to, co stanie się na miejscu, kiedy się tam pojawimy. A jednak, nasz informator jest przekonany, że włosy te zebrane były z zielonego płaszcza kobiety, która nie zdejmuje swego kaptura bez względu na pogodę. Podejrzewano ją już wcześniej, choćby o wampiryzm, ale dopiero teraz pozbyliśmy się wszelkich wątpliwości, z kim mamy przyjemność. - ostatnie słowo wypowiedział w sposób dość żenująco oczywisty, bo i bez tego rozpoznaliby w tym zdaniu ironię. - Z tego, co wiem, ma się tu pojawić także dzisiaj, a czasu mamy niewiele. Rozejść się!
Mężczyźni ruszyli w stronę wyjścia, pozostawiając go samego, z wyjątkiem czarnowłosego chłopaka. Porucznik, jak i cała reszta, rozpoznawał go właśnie po kucyku, związanym niemalże wulgarnie czerwoną wstążką, który teraz - gdy tylko jego właściciel to zauważył - szybko zarzucił z powrotem wzdłuż karku.
- Co się dzieje Silva?
Ten przełknął głośno ślinę.
- Poruczniku - zaczął, mimo świadomości tego, że dowodzący kazał im się również do siebie zwracać po imieniu, w miarę możliwości. Po raz kolejny zmuszony był do poprawki, polegającej tym razem jednak nie na poprawie niedbałego wyglądu, a mniej oficjalnej mowie. - Nie wspominałeś nic o skali…
- Nie jest to konieczne - powiedział z lekkim uśmiechem, choć ciężko było z niego odczytać, czy miał raczej pocieszyć jego rozmówcę, czy samego siebie. - Z resztą, gdybym przecież ją podał, wpłynęłoby to na Wasze działania. Gdybym powiedział, że nie jest groźna i skala nie przekracza czterech, nie potraktowalibyście tego poważnie i moglibyście przez to wpaść w kłopoty, szczególnie, że większość z Was nie miała jeszcze do czynienia z kimś takim. A jeśli byłaby niebezpieczna to po co Was straszyć? Mogę też nic o tym nie wiedzieć z dotychczasowych badań anomalii w tym mieście i tak naprawdę nie miałem po prostu co o niej powiedzieć. Nie zadręczaj się tym tak, Bracie. Po prostu chodźmy ją złapać.
Silva usilnie próbował dostosować się do jego polecenia, lecz jego serce i tak pozostało przepełnione wątpliwością. Czy troska Jeana nie bagatelizowała powagi problemu? Przecież nie omieszkałby im powiedzieć, gdyby dziewczyna faktycznie była ledwie błahostką. Choć może i nie... czemu przecież miałby im kłamać? Ale też po co to wszystko zatajać? "Nie zadręczaj się tym tak, Bracie". No dobrze. "Po prostu chodźmy ją złapać".

***

Gdy już zobaczył wszystko to, co zaszło po spotkaniu wiedźmy, pożałował, że w ogóle dowiedzieli się o tej misji. Tak naprawdę nie wiedział, kto poza nim ocalał z pościgu - widział jednak, kogo na pewno nie zobaczy już inaczej, niż we wnętrzu trumny. Jednemu z jego towarzyszy broń wybuchła w dłoniach, nim oddał strzał w stronę kobiety, drugiemu z nich skruszył się parapet pod stopą, gdy usiłował dostać się za nią w górę budynku, po jej niemożliwym do wykonania dla zwykłego człowieka skoku. Było też kilku takich, którzy nie zdołali przeskoczyć za nią z budynku na dach drugiego, i jeżeli nie opadli po prostu w dół, to uprzednio tracili świadomość, roztrzaskując sobie głowy o przeciwległe ściany. Ciała kolejnych natomiast rozszarpały wściekłe zwierzęta, które uciekły z klatek jakiegoś trzymającego ich na rynku handlarza.
Ich zdolności jednak, o których wspominałam już wcześniej, w żadnym wypadku nie były przecenione, co nie tylko dla Silvy było bardziej oczywiste nawet od tego, że po zimie następuje wiosna. Czy właściwie możliwym było, by grupa tak zdolnych mężczyzn, dała się rozbić z tak żałosną łatwością? Znał tylko jedyną możliwą odpowiedź na to pytanie, nawet, jeżeli w tej sytuacji wyglądało to zupełnie inaczej. Nie ulegając jednak tym wątpliwościom, od razu rozpoznał prawdziwą przyczynę ich śmierci - była to wina wiedźmy. Na pewno nie była to byle słaba, prymitywna kuglarka, a Jean-Baptiste po prostu nie chciał im przyznać, jakiemu niebezpieczeństwu muszą stawić czoła. Ale dlaczego? Dlaczego, dowódco? Dlaczego, Bracie? Nie był w stanie nawet go tam odnaleźć…
"Nie zadręczaj się tym tak, Bracie". Ostatnie jego słowa, jakie usłyszał, nie potrafiły opuścić jego głowy. "Po prostu chodźmy ją złapać". Musiał wykonać swą powinność, tak. Nikomu innemu już nie może stać się krzywda. Nawet jej. „Złapać”. Trzeba ją pojmać, ale w miarę możliwości nie zabić. Nie zniżać się do poziomu potwora jej pokroju, a prędzej nawrócić na słuszną ścieżkę. Czyż nie na tym polegać miał obowiązek Inkwizycji?
A jednak, jak wy domyślacie się już, poległ i on. Podła, znienawidzona, przeklęta istota i jego zwiodła swoimi czarami, pomimo wrażenia, że prawie miał ją w swych sidłach... Jak mógł być tak głupi, by myśleć że pościg ten poprowadzi go gdzie indziej, niż ku nieuniknionej zgubie? Miał ocalić ludzi, oczyścić świat z anomalii zwanych magią, a teraz przyjdzie mu zginąć jak reszcie jego braci.
Nie mógł zrobić kompletnie nic. Każda próba unieruchomienia czy obezwładnienia tej krnąbrnej kobiety kończyła się jego utratą broni aż w końcu padł na ziemię z wycieńczenia, gdy po biegnięciu za nią i następującym po nim siłowaniu się, spostrzegł jak jego ostatnia deska ratunku rozpada się w jego dłoniach. Byłby w stanie znieść to w każdym innym przypadku - tymczasem morderczyni jego Braci, bez jakiejkolwiek utraty swej nieposkromionej pewności siebie, zdawała się bawić ze swą kolejną ofiarą tuż przed jej śmiercią, w obdzieranie z resztek godności. Czuł, jak ta istota rodem z piekła pozbawia go symbolu jego przynależności do Inkwizycji, jakim był jego bezcenny, czarny płaszcz.
- Pożyczę go sobie. Dziś o północy, na skraju Srebrzystego lasu, otrzymasz go z powrotem - usłyszał, po czym podniósł głowę. - Do niezobaczenia!
Skłoniła się i odeszła, pozostawiając go żywego, czego za nic nie potrafił zrozumieć, szczególnie po tym, co ta sama osoba uczyniła reszcie oddziału. Czyżby chciała, by zagrał w jedną z jej szatańskich gier? Najwyraźniej było to równie prawdziwe, co fakt, że nie posiadał na tamtą chwilę żadnej innej możliwości. Nie mógł wrócić do Kwater Świtu bez płaszcza - gdyby ktoś choćby domyślił się, co zaszło, w najgorszym wypadku mógłby nawet zostać uznany za zdrajcę i zabity. Gdyby jednak poszedł tam do niej i pojmał, wszystko wyglądałoby inaczej… Choć czy wciąż miał na to tę samą chęć, co wcześniej? Nie lepiej byłoby zemścić się, i przelać jej krew jako rekompensatę w zamian za własną tragedię? Wówczas przyszłoby złamać mu kodeks, nie tylko ten pisany. To było przecież także wbrew jego wewnętrznym zasadom - nie zabijaj, deprawacja jest dla Twych wrogów, a nie dla Ciebie. A jednak to, co się stało, nie pozwoliło mu przestać o tym myśleć - ta dziewczyna musiała umrzeć. Można więc powiedzieć, że jednocześnie chciał tego i nie, a nigdy, przenigdy w życiu nie czuł się rozbity w podobny sposób. Jedno wiedział na pewno - musi tam iść, najlepiej natychmiast. Zmierzchało, a ona kazała mu pojawić się tam o północy. Jeżeli przyjdzie wcześniej, może i uda mu się jeszcze raz ją spotkać…?
Gdy tylko odzyskał namiastkę swych sił, wsparł się na dłoniach i podniósł resztę ciała z suchej ziemi. Otrzepał niedbale strój z brudu, nawet jeżeli w tym momencie był mu nawet na rękę - miał przecież podawać się za kogoś innego, porządny i schludny ubiór był więc dala niego nawet mniej niż niekonieczny, w przeciwieństwie do ładu, jaki miał panować na jego szatach pod czarnym płaszczem. A że teraz nie miał go na sobie, pozbył się też na razie pasa - a nie chcąc zostawiać go gdzieś w mieście, ku uciesze szabrowników bądź ciekawskich, wszędobylskich dzieci ze slumsów, owinął nim sobie brzuch pod koszulą. Gruba skóra przeszkadzała mu najpierw, ale nie potrzeba mu było wiele czasu, by przywyknąć do niej i poruszać się normalnym, czy nawet przyspieszonym krokiem, bez żadnego dyskomfortu czy późniejszych otarć.
Gdy opuścił już miejsce jego porażki, jakim była ślepa uliczka, musiał krążyć jeszcze chwilę po mniej tłocznych uliczkach, aż w końcu wyszedł na taką pełną ludzi. Wiedział wówczas, co powinien robić, by wmieszać się w tłum - oczywiście poza rozwiązaniem wstążki i lekkim rozczochraniem włosów, szczególnie że większość Braci rozpoznawała go po tym, nigdy nie widząc, jak wyglądał w innej fryzurze. Nie poprzestał na tym swego kamuflowania się. Błękitny wzrok zbił w ziemię i lekko zgarbił się na znak uległości wobec władzy, zupełnie tak, jak reszta mieszczan, w czym pomagało mu nieustające poczucie bezsilności, które nie potrafiło zniknąć jeszcze długo po odejściu nieznajomej. Tym razem, także ku własnej satysfakcji, potraktował to jako plus - pomogło mu to przecież zniknąć w szarym tłumie Moon Peak, pełnym ludzi, którzy faktycznie odczuwali to, co odgrywało się na jego twarzy. Był świadomy, że tak wygląda ich życie - musieli żyć w szacunku i posłuszeństwie wobec ustalonego prawa, a w zamian za to nie znali niepokoju czy strachu, a gdy już tak się działo - wkraczali ich dzielni obrońcy. Czy w tym przypadku miało być inaczej? Jeżeli nikt nie pozbędzie się szybko ciał, ludzie zaczną szeptać jeszcze szybciej… Tak. Zdecydowanie musiał przyprowadzić ją do miasta lub wymierzyć sprawiedliwość, nawet jeśli nigdy nie udałoby mu się zmyć tego grzechu ze swej skażonej samą morderczą myślą duszy.
Tuż przy miejskiej bramie spotkał przygotowujący się do opuszczenia tego miejsca wóz, którego właścicielem był wysoki i barczysty mężczyzna, na oko zdecydowanie starszy od Silvy, a jednak nie na tyle, by być jego ojcem, a prędzej starszym bratem.
- Witaj. - powiedział krótko, by ten zwrócić na niego uwagę.
- Ach, brywieczór! - odpowiedział wesoło mężczyzna, gdy odwrócił do niego swoją dziwnie małą głowę.
- Dokąd to los prowadzi, Panie?
Skromność w jego głosie nie brzmiała ni trochę na pozorowaną. Nawet tego bowiem przyszło mu się uczyć wśród zakonu. Brak niespodziewanej reakcji u mężczyzny potwierdził tylko jego zdolności.
- Do domu. W wiosce na zachodzie, powozem to ze trzy godziny schodzi, ale to tylko dlatego, że szkapa stara i leniwa.
- Na zachód, tak… - zamyślił się przez chwilę, próbując lepiej przypomnieć sobie geografię okolicy. Uczuł cień satysfakcji spostrzegłszy, że już za pierwszym razem trafił na odpowiednią osobę. - To gdzieś niedaleko Srebrzystego Lasu, czyż nie?
- Zgadza się! Ja tam nawet pracuję, se go wycinam. - zaśmiali się krótko. - Jak trzeba w tamtą stronę, to wsiadajta na wóz i w drogę!
- Tak jest! Bardzo dziękuję, Panie - uśmiechnął się, wiedząc, jak wiejskie pospólstwo uwielbia to określenie.
Okrążył wóz i znalazł sobie miejsce gdzieś wśród drewnianych beli. Tak jak myślał, nawet pracujący przy bramie Bracia nawet nie zwrócili na niego uwagi, gdy drwal opuszczał Moon Peak, a kiedy już zniknął z ich pola widzenia, przypomniał sobie o gniecącej się w kieszeni spodni wstążce, którą zawiązał sobie na palcu. Właściwie, to dobrze, że ją ukrył - ci ludzie przydzieleni do straży, szczególnie strzegący granic miasta, nie należeli do głupich, a gdyby wieść o nim jakimś cudem rozeszła się po mieście - wiedzieliby, że trzeba pilnować bramy i ludzi przez nią przejeżdżających. Ale skoro nie zwrócili na niego nawet uwagi, a także nie spieszyło im się choćby do standardowej w razie zagrożenia procedury sprawdzenia powozu, podejrzewał, iż nie wiedzą jeszcze o masakrze na rynku.
Odetchnął spokojnie, ze wzrokiem skierowanym w niebo. Kiedy ostatnio mógł pozwolić sobie na tego rodzaju odpoczynek, nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Potem już tylko osiem godzin snu, modlitwa, treningi, patrole, i znów sen. Dzień w dzień ta sama, niekończąca się rutyna. Czasem nawet zazdrościł spokojnego życia prostych ludzi, którzy poza swą pracą mają czas na wszystko inne - leniwy odpoczynek w popołudniowych promieniach słońca, rozkoszowanie się przyrządzonym własnymi rękoma ciastem, pląsanie z radosnym towarzystwem przy skocznej muzyce w gospodzie… Takie życie zdawało się być życiem najlepszym, jakie tylko Silva mógł sobie wyobrazić. Myśląc o nim czuł, jakby mógł szczęście z niego płynące czerpać garściami, a ono nigdy by się nie skończyło. Także i za tym razem, jak to zwykle bywało, przypominał sobie, dlaczego nie jest ono dla niego - ponieważ gdyby nie on i jego poświęcenie, nikt inny nie mógłby mieć takiego życia. Był potrzebny jako Inkwizytor, jak i reszta jego Braci. Ktoś musiał walczyć z anomaliami - grzechem i magią, by ludzie byli w stanie spać spokojnie, nie oddalając się od porządnego życia, w którym brak miejsca na deprawację.
Słońce zdawało się skrywać ze wstydem swój blask za linią horyzontu, pragnąc uwagę wszystkich skupić na pomalowanych przez nie obłokach, których mieszające się odcienie złota, czerwieni i błękitu przypominały to wałki drogocennych tkanin, to malujące się w oddali krajobrazy - góry, pustynie lub rozległe wody. Kłęby te w każdym razie wcale nie przypominały tego samego, niewinnie białego puchu, jaki można było ujrzeć popołudniem czy porankiem, a ten piękny widok zdawał się być nieudolnymi przeprosinami za nadchodzące zło nocy.
Silva dopiero zorientował się, że jest już wieczór. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, ile czasu minęło od odprawy, czy też jak długo trwała dzisiejsza, samobójcza misja. Bez wątpienia była to gonitwa równie długa, co bezowocna, co mógł stwierdzić teraz, widząc, jak dzień ucieka gdzieś w kierunku, w którym właśnie jechali.
- Zmierzcha się już - stwierdził bardzo błyskotliwie drwal. Chłopak jednak polubił go - choć nie należał do najbystrzejszych, starał się wypowiadać w sposób zrozumiały dla kogoś z miasta. - Nie zważaj na ciekawość, ale kaj ty idziesz tak późno?
- Do dziewczyny - rzekł niedbale, po czym, zdawszy sobie ze swych słów sprawę, spłonął czerwienią niemal na całym swym bladym dotąd licu. Było już jednak za późno, by się wycofać - mężczyzna śmiał się w głos, także z reakcji chłopaka na własne słowa.
- Ach, to taki interes! - powiedział wesoło. - Ładna ta dziewka chociaż?
- Uch… - zaciął się na chwilę. Jadąc tam z zamiarem zabicia jej, nie spodziewał się usłyszeć pytania tego typu, czy w ogóle uczestniczyć w takiej właśnie rozmowie. - No tak - przyznał, a zażenowanie i szczerość zdawały się prowadzić zaciekłą bitwę o te dwa słowa.
Bo cóż mógł zrobić? Wcześniej nawet nie pomyślał o niej w taki sposób, spoglądając na nią przez pryzmat wiedźmy, istoty zrodzonej z grzechu i magii, a nie kobiety, takiej, jak wszystkie inne, lecz nieskalane deprawacją, żeńskie istoty. Niewątpliwie, uroda wiedźmy mogła być wynikiem jakiegoś uroku, co nie zmieniało faktu, że faktycznie postrzegał ją jako piękną kobietę. Rumiane, uniesione w uśmiechu policzki, gdyby nie to, co zaszło, miast upiornych zdawać się mu mogłyby naprawdę urokliwymi, a usta, mimo że całkiem wąskie, dopełniały jej wizerunku przy ogromnych oczach i prostym nosie. Chwilę, czy na pewno prostym? Nie widział jej zbyt długo, więc nie był tego pewien. Niedługo i tak miał mieć okazję, by sobie przypomnieć. Choć właściwie, czemu teraz zaczął się nad tym zastanawiać?! Cóż, drwal najwyraźniej okazał się bardziej przekonujący, niż mu się pierw wydawało.
- Więc to tak… Dziołchę żeś se znalazł… - oderwał go wreszcie od niechcianych myśli, odzywając się. - One to, muszę przyznać, dziwne są. Raz mili się taka do Ciebie, a zaraz to gotowa się zeźlić na wszystko. Miałem ja kiedyś kobietę, Anna jej było. Ile to ja się z nią sporzyłem! Ale nie ma co, warto było, warto. One to tak naprawdę takie złe nie są. Miłe i miękkie, nawet jak szelmy.
- A Anna jest szelmą? - spytał, by jeszcze bardziej odejść od tematu „jego dziewki”.
- Oj, była, była! Do samego końca, jak to mię z czwórką cór malutkich zostawiła, co bym se z kilkoma babami na raz radzić musiał.
Znów wybuchli gromkim śmiechem, jakby nie zważając na to, że w rozmowę bardzo sprytnie wplotła się śmierć. Mężczyzna zdawał się jednak nie żyć już w żałobie, nawet jeżeli przy jego żarcie usłyszeć można było coś w rodzaju żałosnego skowytu, gdy załamał mu się głos. Młodzieniec postanowił nie wgłębiać się w szczegóły, aby rozmowa trwała wciąż w miłej, pozbawionej melancholii atmosferze. Oczywiście wykorzystał to, by szybko zmienić temat pogawędek z wdowcem na jeszcze bardziej odbiegający od poprzedniego.
Tak upłynął im czas, w jakim dostali się do celu - skromnej wioski, z domkami ułożonymi wkoło tworzącej owal drogi, na której środku stała kaplica wcale nie bardziej zdobna od reszty tamtejszych budowli. Silva nie miał wiele przy sobie, ale kilka monet wpadło do rąk mężczyzny, nawet jeśli z początku odmawiał jakiejkolwiek zapłaty, wyświadczając mu przysługę „jeno z czystej dobroci serca”, jak sam powiedział.
Upewnił się, że zarówno on, jak i inni ludzie z wioski zniknęli we wnętrzach swoich chat w oczekiwaniu na noc, by spokojnie, bez żadnych kolejnych pytań od nieznajomych wyruszyć w stronę Srebrzystego Lasu, którego nazwę pojął dopiero teraz, gdy słońce faktycznie chwyciło już ostatnie swe promienie, porywając je z nieboskłonu, pozostawiając go, niczym scenę, dla kolejnego aktora, jakim to miał być księżyc, którego to blask odbijał się od błyszczących liści niektórych drzew, w okolicy rosnących jedynie w tym miejscu. I te właśnie rośliny zapewniały pozostałej części lasu delikatny, srebrzysty blask w nocy, od czego wzięła się jego tajemnicza nazwa.
Gdy tylko zbliżył się do niego, miał ogromną nadzieję, że wiedźmie chodziło o „skraj lasu” znajdujący się najbliżej drogi, którą to podróżował z Moon Peak. Gdyby miało być inaczej, jego szansa na spotkanie jej zmniejszała się, szczególnie że nie znał tego miejsca prawie wcale, a więc podróż w głąb ów dziczy mogła nie skończyć się dla niego dobrze. Kto z resztą wiedział, czy zapuszczając się tam nie napotka podobnych jej bestii, gotowych w każdej chwili pozbawić go życia swą potworną magią. Z resztą, kto wie - może te stwory komunikują się jakoś ze sobą, więc te pojmane wiedzą, jak okropne rzeczy jest im w stanie zrobić Inkwizycja? I nawet teraz odczytują jego myśli, wiedząc, kim on jest? Cały czas czuł na sobie czyiś wzrok od strony lasu, samemu nie mogąc oderwać od niego oczu i licząc, że dojrzy tam coś w blasku księżyca. Coś, przez co jego już szybko bijące serce zamrze na chwilę w bezruchu z lęku…
Uspokoił się dopiero w momencie, w którym zdał sobie sprawę, że jego teorie dotyczące mieszkańców lasu mają tyle samo sensu, co dziecięce przerażenie nieistniejącymi potworami. To, o czym teraz myślał, nie istniało, i wiedział o tym doskonale. Przecież kto jak kto, ale on miał już niejeden raz do czynienia z prawdziwym zagrożeniem.
Pamiętał, jak pojmali mężczyznę handlującego feniksami. Na stworzenia nieakceptujące własnej śmierci nie było miejsca w boskim planie. Podobnie z tymi, którzy rozkopując świeże groby, pragnęli przywrócić do życia swych zmarłych bliskich, zakłócając jedynie ich pośmiertny spokój, albo ludźmi, głównie kobietami, które z lubczyka czy innych ziół przyrządzały eliksiry, mające wymusić na kimś wywołanie często niechcianej miłości. Wydawało się to co prawda niezbyt groźne, ale każda z tych osób popadała w ten sposób w grzech, tworzyła kolejną na świecie anomalię, niczym kroplę w śmiertelnie trującym morzu, zwanym właśnie deprawacją. A jednak najgorszym przypadkiem, według nauk Odkupicieli, miały być właśnie wiedźmy. One nie tylko parały się magią dobrowolnie, szukając metod - one rodziły się z mocą i wiedzą, często szkodząc naturze samą swą obecnością. Ludzie, którzy mieli z nimi do czynienia, po pewnym czasie nękani byli koszmarami lub wpadali w poważne tarapaty - kłopoty z bliskimi, choroby, wypadki… Bardzo często kończyło się tą śmiercią takiej osoby. Natura tego zjawiska nie była do końca znana - ludzie dzielili swe poglądy na dwie teorie. Pierwsza głosiła, że wszystko, co wiedźma czyni, czyni z własnej woli, a ich egoistyczne pobudki są o wiele bardziej chaotyczne i piekielne, niż zwykłych ludzi, co wiązało się z ich przypuszczalnym pokrewieństwem z demonami i tym, że korzystają z magii kiedy zechcą i z własnej woli. Popierający drugą teorię z kolei uważali, że wiedźmy nie mają wpływu na to, co dzieje się z ludźmi w ich otoczeniu i jest to jakiś rodzaj klątwy, rzucanej na nią już w momencie poczęcia (zdarzało się bowiem, że pech przechodził też na ludzi wokół zwykłej, brzemiennej kobiety, która nosiła w sobie wiedźmę) i że istnieć może sposób na pozbycie się jej. Jako, że jednak pierwsi z wielu powodów mieli więcej zwolenników, jak i schwytanie wiedźmy, choćby w celach badawczych, nie należało do prostych zadań, nigdy nie próbowano odkryć, czy jest to faktycznie prawda, a ci co bardziej agresywni po prostu zabijali takie kobiety na miejscu, oczywiście w miarę swych możliwości i swej odwagi, bo przecież wiadomo, jak to jest zadzierać choćby z najmłodszą wiedźmą.
Ich symbolem, o czym mowa już była, zawsze i niezmiennie miały być właśnie ich włosy. Zwykli śmiertelnicy przecież mieli na głowie wachlarz barw od czerni po blond, nawet i włosy rude były całkiem powszechne. Tymczasem wiedźma nigdy nie urodziła się z takimi. Mogła od urodzenia mieć włosy siwe niczym u staruszki, białe jak śnieg, czy też w rozmaitych odcieniach wszystkich kolorów tęczy - to soczystej jak trawa zieleni, to miały na głowie błękit nieba. Płomienna czerwień czy winna purpura także się zdarzały, jak i blady róż - zupełnie jak w przypadku targowej nieznajomej.
Wiadomym też było, że wiedźmą zawsze musiała być kobieta. Jeśli nie wydaje się to oczywiste, można jeszcze dodać, że nigdy nie zarejestrowano przypadku, w którym byłby to osobnik płci przeciwnej, a w końcu wiedza o tych istotach była naprawdę bardzo porządnie wzbogacania na przestrzeni lat. I tak, jak przy mężczyźnie nigdy nie zdarzały się włosy odmiennego koloru, tak mógł zgolić je kompletnie bez żadnych obaw, tymczasem z kobietą w tych czasach nie było tak łatwo. Mawiało się bowiem, że nie wolno ufać takiej z ogoloną głową, gdyż mogła być to przecież wiedźma. Zdarzały się oczywiście i takie, które pragnęły się w ten sposób ukrywać, nosząc na głowie nieswoje włosy ułożone w peruki, jak i bywały najzwyklejsze oszustki, zachęcające do siebie ludzi wymyślnymi eliksirami, świecidełkami czy rytuałami, oczywiście nie przynoszącymi żadnych prawdziwych rezultatów, bo przecież miały przynieść im jedynie łatwy, szybki zarobek. Rezygnowały z tej maskarady dopiero w momencie, gdy były łapane, przynajmniej większość z nich wiedziała wtedy, jak wielki błąd popełniły i ile będą mieć z tego powodu problemów. A zaliczały się do nich choćby tortury i przetrzymywane w lochach do momentu, w którym odrastały im włosy. Odkupiciele nie odpuszczali, dopóki nie odkrywali prawdy pomimo ich przyznawania się do prawdy i błagań o litość, które miały miejsce w każdym takim przypadku. 
Właśnie po to dla niego była Straż Świtu. Niszczyć zło na świecie, ale i uczyć pokory ludzi, którzy tak naprawdę w głębi siebie byli czyści, nawet jeżeli trochę zagubieni. Noszenie czerni było dla niego zarówno niczym sąd znajdujący się najbliżej Niebiańskich Prawd, jak i opieka nad zmierzającymi do czyśćca na Ziemi, do którego trafiano, by oszczędzić sobie wizyty w tym pośmiertnym. Oba te zadania napawały go dumą. Czuł do tego powołanie, wiedział, że w tym planie ma pełnić rolę wybawiciela, a jednak nie wzbijać się ponad innych, a jedynie ramię w ramię, na równi z innymi Braćmi, walczyć w imię dobra, pozostawiając przy tym swą skromność nienaruszoną. Mimo to wiedział, że życie popycha ich często w kierunku innym niż przeznaczenie, dlatego też przyszło mu zmierzyć się z nią w pojedynkę. Z drugiej strony, co to dla niego. Jedyne, czego chciał, to bezpieczeństwo innych, to, żeby nie umarł już przez nią żaden człowiek, żaden z jego Braci. Nie chciał być przez to wznoszony na piedestały.
Nie miał jednak już zbyt wiele czasu, by o tym myśleć, bo oto przy najbardziej wysuniętym od lasu drzewie pojawiła się drobna, przypominająca ludzką sylwetka, która zawieszała coś na grubym konarze drzewa. Wytężył wzrok. Tak, to na pewno był jego płaszcz. Zdjął z brzucha pas i ściskając go w dłoni, zaczął biec w tamtą stronę. Miał to w planach już w momencie, gdy postanowił się z nią spotkać - nie miał przecież żadnej broni, nie miał też jak takowej dostać. Nie miał też czasu, by obmyślić inny, lepszy plan.
Zdziwił go fakt, że zauważyła go dopiero, gdy już zbliżył się do drzewa. Cofnęła się lekko, nie kryjąc zaskoczenia, ale najwyraźniej nie opuszczał jej też dobry humor z ich poprzedniego spotkania.
- Och, już jesteś! To bardzo nieuprzejme z Twojej strony, przyjść wcześniej bez zapowiedzi!
- Przecież chciałaś zwiać - warknął.
- A dziwisz się mi? - spytała słodko.
Jej biała sukienka miała rękaw do łokcia, nie miała więc gdzie wsunąć różdżki i cały czas trzymała ją w dłoniach. Gdy tylko zauważył, że chce nią machnąć, rozwinął ściskany pas i uderzył nią nim w przegub. Krzyknęła z bólu, a przedmiot wypadł jej z ręki. Nie myślał zbyt długo nad tym, co ma robić i w jaki sposób. Przycisnął ją do drzewa i zaczął dusić podłużnym kawałem wygarbowanej, oprawionej skóry.
- To za moich Braci, podła wiedźmo - wysyczał, dociskając jej szyję mocniej zarówno do pasa, jak i do pnia za nią.
Dopiero teraz, nie zważając już na dumny i radosny zarazem wyraz twarzy, dostrzegł w święcącym w ciemności błękicie jej oczu cień przerażenia. Był to pierwszy raz, kiedy zawahał się co do swojej decyzji. Zabijając ją, wyświadczy przysługę całej ludzkości, a w szczególności mieszkańcom strzeżonego przez niego miasta. Odkupicielom, którzy chcąc wziąć na siebie popełnione przez nią grzechy, zamiast tego stracili przez nią życie. A jednak w niej było coś innego, niż w tych, których łapał dotychczas, coś w rodzaju dziecinnej naiwności. Tamci ludzie, oni robili to wszystko dla zysku, dobrowolnie pławili się w grzechu. Z nią wyglądało to trochę inaczej. Podczas, gdy ich oczy mówiły „Nie zrobię tego nigdy więcej” jej wyrażały raczej coś w rodzaju „Przecież taka się urodziłam”.
Ostatecznej decyzji nie zdążył podjąć, gdyż zaraz poczuł potworny ból w kroczu, przez który aż zgiął się w pół.
- Oj, ty to mnie chyba nie doceniasz! - stwierdziła, jedną ręką rozmasowując szyję, na której pojawił się odcisk od pasa, a drugą, zaraz po pochyleniu się, sięgnęła po leżącą na ziemi różdżkę. - Pewnie jak reszta tych twoich wymoczków pomyślałeś, że będę czymś w rodzaju „Och nie, tylko nie moja różdżka, co ja zrobię bez czegoś czego nie potrafią Ci wspaniali, tak bardzo fizyczni ludzie!” - nadawszy swej wypowiedzi teatralnie dramatycznego tonu, zaczęła sama się z niej śmiać. - Znam i wasze sztuczki, chłopcze.
Kucnęła przy nim i pomogła wstać. Ten wciąż dochodził do siebie, ale i tak znów odeszła nieco w tył.
- Ale są i dobre strony! Teraz masz już swój płaszcz i możesz spokojnie wrócić do waszego morderczego życia, na zawsze o mnie zapominając!
- Jak śmiesz - wycedził przez zęby, choć ból już przeszedł i mógł mówić normalnie. - Po tym wszystkim…
- Po tym wszystkim, co zrobiłam Twoim braciom? Och… A więc ty dalej sądzisz, że wszystko jest takie, jak myślisz! - wyszczerzyła się i odeszła w las. Zaczął iść za nią, na co ta znów odwróciła się. - Nie, Pan Morderca nie idzie za mną. Pan Morderca może już wracać do swojego domu z krzyżem jak na trumnach i nagrobkach. Ten budynek w ogóle ma dużo wspólnego ze śmiercią, z tego co widzę, prawda?
- Stul pysk! - wrzasnął. Śpiące na pobliskich drzewach ptactwo poderwało się do lotu, okrążając ich przez chwilę.
- Bacz na słowa i intencje - jej głos nie brzmiał już tak samo frywolnie, jak chwilę temu. Był pełen powagi i, zdawać się mogło, niepokoju. - Jak już mówiłam, ja nie mam na to wpływu.
- Jakoś nie chce mi się w to wierzyć! To wszystko, co zaszło, jesteś temu winna i musisz ponieść konsekwencje!
- Jesteś słodki - zachichotała. - Ale naprawdę, na mnie już czas! - po raz kolejny odwróciła się.
Spanikowany Silva podniósł głos.
- Stój! Albo pożałujesz, gdy tylko znów przekroczysz próg tego brudnego siedliska grzechu, które nazywasz domem!
Dziewczynę jego słowa zdawały bawić bardziej, niż cokolwiek innego.
- Dobrze! - rzekła, nie odwracając się. - Pójdę z Tobą. Ale najpierw musisz mnie złapać! Nie bój się, głupiutki morderco. Żadnej magii. I nie myśl o mojej śmierci.
Chciał pomyśleć o jej słowach, ale ta posłała mu jeszcze całusa i ruszyła w głąb lasu.
- To do niezobaczenia! Znowu, i tym razem raczej na pewno!
Po raz kolejny tego dnia zaczął za nią biec co sił w płucach, jednocześnie nie mogąc powstrzymać zdumienia, nieodłącznego z irytacją jej osobą. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z prawdziwą wiedźmą, a wyobrażał je sobie jako kobiety wyjątkowo złośliwe (jak ta tutaj), a jednak w swej mądrości pełne powagi i rozwagi, widział je bardziej w roli kryjących się po kątach introwertyczek, niczym przerażony jeż gotowych wysunąć swe kolce, gdy tylko ktokolwiek się do nich zbliży.
Gdyby nie był pewny jej zdolności, mógłby przysiąc, że dziewczyna, którą właśnie goni, jest po prostu człowiekiem. Zwyczajną, nieskażoną magią, z jakiegoś powodu zamieszkującą las młodą kobietą. Dla niego była zbyt radosna, by pasować do tego wzoru. Za dużo mówiła i za często uśmiechała się, by był w stanie przyrównać ją do któregokolwiek z opisów jej podobnych istot, układanych dotychczas w jego głowie. Sądził też, że będzie w stanie czuć do nich jeno nienawiść, a ta dodatkowo niesamowicie go irytowała, nie tylko przez samo jej pochodzenie. To określenie, Pan Morderca, którego użyła kilkukrotnie, wypowiadała z tak niewinną słodyczą, że pogardy dla jemu podobnych wyczuć nie mógłby jedynie Inkwizytor pozbawiony nosa. To spojrzenie, którym go obdarzała w momencie, w którym z łatwością pozbawiała go broni, czy równowagi, czy kontroli nad nią. To wszystko potęgowało tylko jego chęć finalnego złapania jej. Wówczas znów przywdzieje swój płaszcz, i wróci do miasta, by postawić ją przed Kościelnym Sądem.
- Ale się wleczesz! - drwiła z niego, krzycząc.
Był pewien, że nie używała magii - widział ją dokładnie z tej samej odległości, z jakiej zdawał się docierać jej przytłumiony głos. Nie miał jednak innych dowodów na to, że wiedźma go nie oszukuje.
- Biorą Was ja te wszystkie misje z jakiejś łapanki, prawda? Bo nie wierzę, że ktoś kto się szkoli, może biec tak wolno! - przeciągnęła dwa ostatnie słowa, pokonując potężny pień obalonego przed wieloma laty drzewa.
Oboje byli świadomi, że dziewczyna zna lepiej teren i jest bardziej przyzwyczajona do biegu wśród tych wszystkich krzewów czy korzeni, ale w tamtym momencie doprowadziła go do tego rodzaju szału, w którym nawet krew z wściekłości pulsuje w żyłach w opętańczym rytmie, a każda część ciała drga tak niespokojnie, że po prostu nie potrafi powstrzymać się od niekończącego się pędu. W chwilę przeskoczył przez dzielącą ich kłodę, gnając dalej szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej - ani przed chwilą, ani wtedy wśród pustych uliczek. Ona zdawała się znów zwolnić, by tylko patrzeć na niego i szykować nowe drwiny, lecz najwyraźniej nic tym razem nie przyszło jej do głowy, bo rzuciła znacznie odmiennym od gardzącego tonem:
- I to mi się podoba! Nie ograniczaj się, chłopie!
Przemieszczali się coraz dalej od granicy lasu, ale w jego myślach zdawało się nie istnieć już miejsce na martwienie się o to. Jedyne, o co dbał, było teraz to, co widział - rozpływające się przed jego oczami w biegu, ciemne pnie drzew, przepuszczające i odbijające srebrzyście blask księżyca, oświetlając minimalnie to ponure miejsce. I poruszająca się przed nim sylwetka, której świecące oczy, co chwilę pojawiające się w jego zasięgu wzroku z każdym jej odwróceniem głowy. Nie zapadał się już w drobne zagłębienia pod jego stopami, jak i wyrastające korzenie i zawadzające mu drogę, pojedyncze gałęzie, zdawały się już nie sprawiać takiego problemu.
Dla niego także i taki musiał być żołnierz. Zdecydowany w swoim celu, nieustraszony i kompletnie pewny tego, do czego prowadzą jego zamiary. Musiał być przynajmniej trochę agresywny, czego nic lepiej nie gwarantowało od zwyczajnego poniesienia się emocjom bez względu na konsekwencje. Jeśli nie udałoby mu się już nigdy wyjść z tego lasu, przynajmniej będzie mógł ją wykończyć. Na tamtą chwilę zdawało się nie obchodzić go nic innego. I właśnie dlatego, tuż tuż, zaraz za rogiem, czekać miał na niego właśnie tak niefortunny koniec.
- Dobrze Ci idzie! Ale tutaj musisz już trochę uważać… - dziewczyna wciąż krzyczała z daleka w jego stronę.
Trzask.
Różowowłosa cofnęła się powoli w stronę źródła nagłego hałasu, po którym ucichły prędkie kroki za jej plecami, a ścigająca ją sylwetka zniknęła z jej pola widzenia. Poruszała się co prawda dość nieufnie, bojąc się, że chłopak zaraz zaskoczy ją i złapie, ale jeszcze bardziej obawiała się tego, co stało się rzeczywiście.
- Tylko nie to, źle poszłam! - rzuciła ze złością pod nosem. - … Hej, jesteś tam? - to już wypowiedziała znacznie głośniej.
Nikt jednak nie odpowiedział jej, ponieważ jedynej innej osobie w pobliżu właśnie zaparło dech w piersi od przejmującego bólu, który po chwili odebrał mu także zmysł wzroku, a po nim przytomność.



https://data.whicdn.com/images/302401948/original.gif

Offline

Dyskusja zamknięta

Strony : 1