Ojej, nie myślałam, że ktoś to czyta ; n ;
No to masz, specjalnie dla Ciebie, Lynn:
Rozdział II
Większość mojego czasu poświęcałam na przypominanie sobie wszystkiego. Miałam nadzieję, że jak rozłożę moje życie na kawałki, to w końcu znajdę to nazwisko, którego oni tak pragnęli. Nie mogłam uwierzyć, że nie pamiętam, skoro nasza godność często widniała na pierwszych stronach gazet, gdy mieszkaliśmy w Japonii.
Japonia... Już nawet zapomniałam większość znaków...
Przypominałam sobie pojedyncze dni, ale czym dalej wybiegałam w przeszłość, tym bardziej wszystko było zamglone. Z jednej strony czułam, że to nie jest normalne. Babki z Dzielnicy Wyklętych pamiętały dni, które minęły nawet z sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu, a moje wspomnienia sprzed paru lat były przysłonięte niepokojącą mgłą.
W końcu nadszedł dzień, gdy czarnowłosy mężczyzna zrezygnował z "przypomnij sobie" i zaczął ze mną normalnie rozmawiać. Powiedziałam mu, że chociażbym siedziała tam całe życie, nie potrafię sobie przypomnieć. Kazał więc opowiedzieć mu co pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Problem polegał na tym, że nic nie pamiętałam.
- Mieszkałam w dużym apartamencie. To chyba było Tokio. Matka nie żyła od porodu, a tata nie wspominał o niej, ani nie miał żadnych zdjęć, więc nic o niej nie wiem. Jak dostał ultimatum to musiałam mieć dziewięć, dziesięć albo jedenaście lat. Ja i brat... Co z moim bratem?
- To nieważne, opowiadaj.
Opowiadałam mu więc wszystko co przypominałam sobie tygodniami. On nic nie mówił i czasami mnie to denerwowało. Nasza historia była smutna i ja nie potrafiłam powstrzymywać łez. Chciałam, żeby on też płakał, wyglądał jednak na kogoś, dla kogo takie rzeczy są codziennością.
- Nakamura - powiedział nagle.
- Co? - wzdrygnęłam się i zacisnęłam palce na kołdrze. Moje paznokcie bardzo urosły i czułam jak się łamią pod naciskiem.
- Wasze nazwisko. Czy brzmiało Nakamura?
Gęsta mgła na moich wspomnieniach zawirowała, jakby chciała przytaknąć. Przypadkiem jednak rzuciła światło na niektóre sytuacje, a moje oczy rozszerzyły się przeraźliwie i napełniły łzami.
- Tak. Tak to może być Nakamura. Tak... Nakamura... - wybuchnęłam płaczem, czując, jak wróciła cząstka mnie, która kiedyś zagubiłam. - Ale skąd ty...? Wiesz coś więcej? Wiesz jak mam na imię? - dopytywałam się.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Nie wiem nic o twojej tożsamości. Wiem za to o pewnych rzeczach, które ojciec zrobił tobie i twojemu bratu.
Podniosłam zdziwiona brwi, czekając na dalsze wyjaśnienia, ale nie nadchodziły.
- Ubierz się. Czas stąd wyjść - sięgnął do szafki w rogu i wyciągnął z niego jakieś ubrania, rzucając je na łóżko. Nie pamiętam, żeby w rogu stała jakaś szafka.
Czarnowłosy opuścił pomieszczenie, a ja nie ruszałam się z miejsca, wbijając wzrok z szarą koszulę i brązowe spodnie ze sztruksu. Tamten mężczyzna nosił taki sam komplet, tylko zarzucał na to czarny płaszcz. Lider, ten z wściekłe żółtymi włosami, też taki miał, ale jego koszula była poszarpana od dołu. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że siedziałam tam tyle czasu, a ani chwilę nie myślałam kim w ogóle są ci ludzie i czego chcą. Czułam się samolubna, że zależało mi tylko na przypomnieniu sobie nazwiska i ucieczce.
Ubrałam się, zaintrygowana i znów usiadłam na łóżku. Czekałam na tamtego mężczyznę, ale nie przychodził, więc zdecydowałam, że najwidoczniej chciał, bym wyszła.
Pierwszy raz drzwi nie były zamknięte i pierwszy raz zobaczyłam coś poza tym pokojem i ubikacją. Nie był to jednak specjalnie zachwycający widok: wszystko było blaszane i stalowe, całkiem szare. Nigdzie nie widziałam też okien, a przerażający chłód uświadomił mi, że jestem pod ziemią. Ten fakt podsunął mi tylko jedno słowo:
Rewolucjoniści.
Naprawdę się przeraziłam. Jeżeli władze dowiedziałyby się o spiskowaniu z rebeliantami, to ja, mój brat, pracodawcy, a nawet sąsiedzi... Wszyscy trafiliby na przymusową służbę wojenną.
- Więc jesteś w końcu - nagle pojawił się przede mną piegowaty rudzielec. Był strasznie chudy i miał zapadnięte oczy. Wyglądał jak zjawa, ale czułam, że to po prostu jego uroda, a nie choroba, czy zaniedbanie. - Myślałem, że będą cię trzymać w tamtym pokoju już całą wieczność. Chodź, pewnie wszyscy chcą cię zobaczyć.
Nie wiedziałam co robić, więc po prostu skinęłam głową. Czułam się tak skołowana, jakbym cały czas tylko śniła. Nic nie chciało się połączyć w jedność. Czemu byli dla mnie mili, skoro ich wyzywałam i pobiłam? Po co w ogóle mnie tu ściągnęli? Dlaczego zależało im na tym nazwisku? Wszystko zostawało dla mnie zagadką.
Przeszliśmy parę korytarzy, wjechaliśmy windą dwa piętra do góry i wysiedliśmy w jakby całkiem innym miejscu. Tam wszystkie ściany świeciły się od guzików i różnokolorowych kabli. Na podłodze, w kątach walały się części jakiś urządzeń. Na środku pomieszczenia stał długi, szklany stół, a za nim ogromny ekran z różnymi mapami, na których migały zaznaczone punkty. Nigdy czegoś takiego nie widziałam i nie potrafiła stłumić jęku zachwytu.
- Fajnie, co? - uśmiechnął się rudzielec i zachęcił mnie ruchem ręki. Zgodnie z jego poleceniem, podeszłam do stołu i dopiero wtedy zauważyłam, że siedzi przy nim czarnoskóry chłopak, którego "poznałam" już wcześniej, oraz starszy człowiek, który kreślił coś na tablecie.
- Więc w końcu ją wypuścili? - staruszek nagle podniósł głowę znad urządzenia i bardzo się ożywił. Miał poparzoną twarz i naprawdę godne podziwu wąsy. - Dobry Boże, myślałem, że ta biedna dziewczyna nigdy stamtąd nie wyjdzie. Chodź tu dziecko - odsunął krzesło obok siebie, ale ja nie ruszyłam się z miejsca.
- Kim jesteście? Co się tu dzieje? Chcę spotkać się z moim bratem - powiedziałam szybko, nawet nie oczekując odpowiedzi na pytania. Zależało mi tylko na tym, by upewnić się, że brat jest bezpieczny.
- No siadaj, nie panikuj - rudzielec popchnął mnie na krzesło, więc zrezygnowana usiadłam. - Twój brat pewnie jest w drodze.
- Przybędzie tutaj? - odwróciłam się do niego z bladym uśmiechem. Nie pamiętałam kiedy ostatnio go widziałam i ręce trzęsły mi się z podniecenia, że w końcu się spotkamy.
- Tak, szefunio po niego posłał.
- "Szefunio"?
- Nasz szef... - zabrał głos ciemnoskóry i wydawało mi się, że powie coś mądrego, ale zamilkł i już się nie odezwał.
- Nasz szef to głupi dzieciak - oburzył się starzec i pociągnął się za wąsy. - To on wymyślił, żeby cię zamknąć samą, bo wtedy sobie przypomnisz. Głupszego pomysłu nie wymyśliłby nawet on - wskazał palcem na rudzielca, który tylko prychnął i odwrócił się na pięcie.
- Czy to ten blondyn? - spytałam, bo przypomniało mi się, że w czasie walki byłam pewna, że to on dowodzi. Starzec potwierdził, kiwając głową. - Ale, do cholery, czego wy ode mnie chcecie? - walnęłam pięścią w stół, żeby wyładować złość, która się we mnie wzbierała. Oni gadali jak przy herbatce, a ja uświadamiałam sobie, że moje pozornie poukładane życie się rozsypało.
- Spokojnie. Na to przyjdzie pora, gdy przybędzie twój brat - stary mężczyzna zlekceważył moje zachowanie, znów pochylając się nad tabletem.
- Mogę chociaż wiedzieć gdzie jesteśmy, albo kim jesteście? - westchnęłam i wstałam od stołu. Nie mogłam się powstrzymać by nie obejrzeć z bliska wszystkich urządzeń, a najwidoczniej nikt nie miał co do tego zastrzeżeń.
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie dokonano wielkich odkryć w dziedzinach życia codziennego. Telefony, telewizory, pojazdy - wszystko zostało mniej więcej takie samo. Wszyscy naukowcy i technicy skupili się na militariach, dopalaczach wojennych, wirusach, które mogłyby zniszczyć kraj od środka. To tragiczna sprawa, gdy przypominam sobie, jak podobno kiedyś wyobrażano sobie przyszłość - latające samochody na wodę, teleportacja, lekarstwa na nieuleczalne choroby.
- To kwatera główna rewolucji - ciemnoskóry przerwał moje rozmyślania. Najwidoczniej starzec nie chciał udzielić mi odpowiedzi. - A my jesteśmy Rewolucjonistami.
- To po co wam ja? - jęknęłam zdesperowana. Nie byłam nikim wysoko postawionym, nie władałam magią, nie miałam zmysłu wojennego, ani najmniejszej chęci mieszać się w rewolucję.
- Na to przyjdzie pora... - powiedział jeszcze chłopak i już nikt się nie odezwał.
***
- Och, bracie, tak się martwiłam!
Chłopak rzucił mi się w objęcia i zalał się łzami.
- Ty się martwiłaś? To ja umierałem z niepokoju co się z tobą dzieje! Byłem już pewien, że po tobie!
- Dzięki, że we mnie wierzysz, głupku - zmierzwiłam mu włosy i otarłam łzy. Chociaż był minutę starszy i jako chłopak powinien być silniejszy, to ja zawsze go broniłam. Byłam od niego wyższa i bardziej wytrzymała, a on miał gadane. Ja byłam pięścią, a on mózgiem w naszym duecie.
- Tak, tak, wszyscy bardzo się cieszymy z ponownego spotkania - blondyn oderwał mnie od brata i wyszczerzył pożółkłe zęby. Pewnie był w tym samym wieku co wszyscy tutaj, nie licząc staruszka, ale wyglądał na wiele starszego. Sceptycznym okiem mógłby być uznany za czterdziestolatka.
- Na pewno nie z tobą - warknęłam do niego. - To ty kazałeś mnie zamknąć w pokoju na tyle czasu!
- Tak, wszystko na mnie! - zgromił spojrzeniem rudzielca. - Pepla cholerna.
- To Senior! - bronił się chłopak, ale blondyn machnął ręką.
- Nieważne, przejdźmy do sedna, bo nie mamy wiele czasu.
- Teraz nie ma czasu na powitanie, ale żebym siedziała na dupie, nie wiadomo po jaką cholerę, to było kilka tygodni!
- Słuchaj, mogłaś wcześniej powiedzieć wasze nazwisko, to teraz byłoby już po wszystkim!
- Jak miałam powiedzieć coś czego nie pamiętam, ty niedorobiony debilu! - wrzasnęłam, ale poczułam dłoń na moim ramieniu i spojrzenie brata pod tytułem "Nie warto" jak zwykle mnie zniechęciło. Powstrzymał tak dziesiątki bójek, które chciałam rozpętać. - No dobra, to o co dokładnie chodzi?
Wszyscy usiedliśmy przy szklanym stole. Przyszedł też mag wody i ten straszny, z klapką na oku. Mój brat wyglądał na najbardziej skołowanego.
- Jesteśmy Rewolucjonistami z Kanady - zaczął szef.
- Kanada nie istnieje od dwudziestu lat - odezwałam się, a Senior skinął głową.
- Istotnie. Ale my nadal wierzymy, że uda nam się ją odzyskać.
- To niemożliwe, Ameryka Właściwa jest niepokonana - prychnął mój brat i tym razem ja go uciszyłam. Jeżeli wiem coś o Rewolucjonistach, to to, że nie wolno im odbierać nadziei. Ci głupi ludzie żyją tylko tym. Nie potrafią wpasować się w zwykłe społeczeństwo, chcą żyć przeszłością usłaną krwią ich przodków. Kiedyś mi to imponowało, teraz nie potrafię tego pojąć.
Szef zignorował nasze komentarze i kontynuował:
- Ameryka ma wielkie wojsko, ale większość rekrutów to nieprzekonani magowie, bez celów i ambicji. Potrzeba kogoś kto ich przekona i poprowadzi ku rebelii.
- I macie na myśli nas? - wskazałam na siebie, z szeroko otwartymi oczami.
- Nie tak szybko. Nie jesteście nawet stąd. Do infiltracji wojska mamy już odpowiednie osoby. Ale nie potrzeba nam twarzy rewolucji, potrzeba nam serca i pięści.
- Jeśli myślicie, że będziemy za was walczyć jak jakieś...
- Wasz ojciec poświęcił całe życie na tą walkę
Podniosłam się, waląc rękami o stół i patrząc szefowi prosto w oczy:
- "Nasz ojciec" nigdy nawet nie odezwał się do nas po imieniu. Szczerze? Mam w dupie, czy wami kierował, wspierał was czy umierał w tym pomieszczeniu. Nie mamy powodu by mieszać się w rewolucję! - chwyciłam brata za rękę i zerwałam z krzesła. - Wypuście nas stąd, a obiecujemy, że nie doniesiemy władzom i po prostu spróbujemy dalej żyć. Wy w swoim wyimaginowanym świecie rewolucjonistów, a my w normalnym. W świecie gdzie ludzie mają poważne aspiracje i problemy.
Zaczerpnęłam głośno powietrza i pociągnęłam brata w stronę drzwi, które ostentacyjnie potraktowałam z kopniaka. Nie rozważyłam jednak, że od paru tygodni mam na stopach tenisówki, a nie ciężkie buty, które zwykle noszę. Jęknęłam z bólu, czując, że złamałam palca, lub palce.
Ktoś poderwał się od stołu, ale nie widziałam kto, bo wpatrywałam się w drzwi windy i miałam nadzieję, że otworzą się umysłem. Nigdy nie używałam windy.
- Czekaj... - błagał czarnowłosy mag wody. - Jesteśmy tacy sami. Nie mamy imion, nie mamy jak wrócić do ojczyzny, nie poradzimy sobie sami.
- My... - załkałam i ścisnęłam dłoń brata. - My nie mamy ojczyzny i nie potrzebujemy imion.
- Przestańcie się okłamywać, że tego właśnie chcecie - tym razem był to głos ciemnoskórego.
Spojrzałam kątem oka na brata. Zaciskał zęby i powstrzymywał łzy. Tym razem on był silniejszy. Czyli wygrywam sześćset dwadzieścia jeden do siedmiu.
- Zamknijcie się! - puścił moją dłoń i odwrócił się do nich. - Nic o nas nie wiecie! Nie chcemy się w to mieszać, jasne! Dajcie nam...
- Umrzecie - powiedział szef z przestraszoną miną. Jakby nigdy nie chciał mówić tych słów. - W waszej krwi jest katalizator, który szybko musi przereagować. Inaczej umrzecie.
- Co... - jęknęłam.
- Wasz ojciec wam to zrobił. Osiemnaście lat temu. Musicie tu zostać.