Część pierwsza:
Dwuznaczność.
Otaczała go ta przeklęta dwuznaczność. Była w stosunkach dyplomatycznych między krajami Zachodniej Europy, była w polityce gospodarczej Stanów Zjednoczonych, we wzajemnych kontaktach Japonii oraz Chin i w działaniach zmierzających do całkowitego wyzwolenia Afryki. Aż dziw brał, że Australia i Oceania uchowały się przed zalewającą świat falą dwuznaczności.
Poirytowany, odłożył na bok plik kartek i pozwolił dłoniom opaść na starte przyciski maszyny do pisania. Ostatnie promienie słońca sączyły się przez ażurowe firany do niewielkiego, zagraconego pokoju, w którym przed laty pospiesznie urządzał swój gabinet. Jasność padała z lewej strony i kiedy nie używał wysłużonego remingtona – prezentu ślubnego od któregoś z licznych braci teścia – ręką odcinał sobie dopływ światła. Od dawna obiecywał, że przestawi biurko w bardziej dogodne miejsce, najchętniej zamieni je z rozkładaną kanapą… ale zawsze kończyło się na składanych sobie samemu przyrzeczeniach. Gdy faktycznie znajdował chwilę, by zastanowić się nad całkowitym brakiem funkcjonalności w tym pomieszczeniu, machał lekceważąco ręką i brał się za kolejny przekład. Przywykł do wszystkiego z niedogodnością włącznie.
Rzadko zdarzało się, by tekst, nad którym pracował, wywoływał u niego złość i wstręt. Bowiem i, prawdę powiedziawszy, pism ekonomicznych nikt nie tworzył z myślą o wzbudzaniu emocji w czytelniku. Fakt, zdarzało się zgrzytać zębami, gdy przychodziło demontować system założeniowy autora i tłumaczyć w taki sposób, by zleceniodawcy nie mieli do czego się przyczepić. Lecz wtedy mógł zrzucić winę na panujący ustrój, który zresztą był mu całkiem obojętny, dopóki nie pchał się z butami w jego prywatne życie. Tym razem nikt nie kazał mu przekładać tak, żeby tłumaczenie artykułu Amerykanina o mało istotnym nazwisku pasowało do powszechnie przyjętej ideologii. Nastała odwilż – największa, jaką pamiętał. Niestety, wraz z odwilżą pojawiły się teksty tego typu: pseudonaukowy bełkot, którego autor poznał jedno trudne słowo i popisuje się nim w każdym akapicie. Gospodarka, nawet gospodarka kapitalistyczna, nie mogłaby być aż tak perwersyjna, by kipieć dwuznacznością.
Wstał, przespacerował się po gabinecie, wykonał kilka ćwiczeń rozciągających. Miękki, wełniany dywan skutecznie tłumił odgłos jego kroków. Chodził sprężyście jak zwykle, choć zmęczenie dawało o sobie znać, a plecy zesztywniały całkiem od długich godzin spędzonych za biurkiem. Pracował w samotności od rana z dwiema przerwami: krótszą, koło południa na kawę oraz dłuższą, kilka godzin później, na obiad u sąsiadów.
Z wdzięcznością pomyślał o rodzinie mieszkającej za ścianą. Małżeństwo w średnim wieku, ich syn z niedawno poślubioną żoną i nienarodzone jeszcze dziecko byli mu znacznie bliżsi niż ludzie, z którymi łączyły go więzy krwi. Rodziców zostawił zbyt daleko, by móc utrzymywać z nimi stały kontakt, zaś sporadyczna wymiana listów tylko pogłębiała dzielącą ich odległość. Nowy dom odnalazł tutaj, w kuchni, gdzie rządziła niepodzielnie piwnooka, ciemnowłosa Larysa, w salonie, gdzie jej drugi mąż, zamknąwszy się na cztery spusty, całymi dniami przesiadywał nad ściśle tajnymi analizami, wreszcie – w pokoju jedynego syna Larysy, pełnego życia oficera, który przed pięciu laty powrócił z misji w Afganistanie w jednym kawałku, przyprawiając drżącą o jego los matkę o tydzień histerii zmieszanej z okrzykami ulgi. Dziś nikt już nie pamiętał, ile razy Andriej otarł się o śmierć – ważne, że chwilowo nie zamierzał tego więcej czynić. Nie, kiedy musiał dbać o żonę i pierworodnego, który świat miał ujrzeć za niespełna trzy miesiące.
W ich dziwnym, poskładanym z zupełnie do siebie niepasujących elementów domu, każdy mógł znaleźć bezpieczną przystań. Bliskość przedmiotów sprzed lat, szuflad wypełnionych nikomu już niepotrzebnymi papierzyskami, regałów zastawionych pachnącymi starością książkami – wszystko to dawało poczucie ciepła i wewnętrznego ładu. Mieszkanie, w którym od lat królowała Larysa, dzielna wdowa po bohaterze narodowym, nie było ani przesadnie zagracone, ani nienaturalnie czyste. Pani domu dbała, by gościom nie walały się pod nogami opasłe tomiszcza, a sterty naczyń nie piętrzyły się w zlewie, lecz nigdy nie ganiła Adama, gdy o poranku zastawała go pogrążonego we śnie na kanapie w salonie, w ubraniu i byle jak zawiniętego w koc, z porozrzucanymi wokół zeszytami wypełnionymi notatkami, na które nikt nie miał odwagi nawet spojrzeć.
„To niespotykane”, przemknęło mu teraz przez myśl, zaledwie przystanął przy oknie, by złapać oddech. „Ich dom wypełniają tajemnice, a mimo to nikt nie czuje się tam intruzem.” Wiedział doskonale, dla jakiej organizacji pracują Adam i Andriej. Wiedział – i wcale mu to nie przeszkadzało. Mało tego – odkąd się domyślił, przestał drżeć przed trzema literami, które w najgorszym snach prześladowały licznych mieszkańców Związku Radzieckiego. Nie ulegał mitom dotyczącym służb specjalnych, skoro usługi ofiarowali im porządni ludzie. Za takich, niebezpodstawnie, miał swoich sąsiadów.
Oderwał myśli od tego, co działo się za ścianą. Wyjrzał przez okno na moskiewską ulicę. Wyludniała się powoli – choć zmrok dopiero zapadał, zegar bił już dziesiątą. Lipcowe wieczory wydłużały się, dając cenne minuty na pracę i cenne godziny, nim organizm zacznie domagać się należnego mu snu. Błogosławił te dni, gdy mógł pracować do północy, zanim zaczynało ćmić przed oczyma, a głowa mimowolnie opadała na przyciski maszyny.
W szybie, lekko przybrudzonej i pokrytej warstwą wielkomiejskiego kurzu, dostrzegł zarys własnego odbicia. Jasne włosy znów sterczały bezładnie, a złamany owej pamiętnej nocy przed siedmiu laty nos koniuszkiem muskał chłodną taflę. Mężczyzna z szyby miał na sobie znoszoną, lnianą koszulę i robocze spodnie, tu i ówdzie poplamione kawą albo herbacianymi fusami. I te plamy, ciemniejsze kleksy na jasnym materiale, wywołały w nim nieoczekiwanie poczucie winy. Raz jeszcze spojrzał w dół, na wieczorne życie Moskwy…
Układało mu się dobrze, znacznie lepiej niż większości rodaków. Miał do dyspozycji trzypokojowe mieszkanie, choć mieszkali w nim tylko we dwójkę. W jego bloku nikt nie sikał na klatkę schodową i nie mazał nieznanymi substancjami wulgarnych napisów na ścianach. Osiedliło się tu wyłącznie eleganckie towarzystwo – i choć niekiedy wieczorami słyszało się krzyki czy brzęk tłuczonych naczyń gdzieś na wyższych piętrach, sprawcy awantur zostawiali swe brudne sekrety za obwarowanymi dodatkowymi zamkami drzwiami swych mieszkań. W windzie spotykali się zawsze profesjonalnie neutralni lub protekcjonalnie uśmiechnięci.
Zdobywał rzeczy, o których inni mogli zaledwie pomarzyć. Była kawa, były herbaty inne niż cienka, wodnista ciecz, jaką zwykli obywatele mogli od czasu do czasu zdobyć w sklepach. Czasem zapłatę za szczególne względy stanowiły pieniądze, które zarobił na tłumaczeniach, to znów wypadało wziąć dodatkową robotę albo nauczyć kogoś podstaw angielskiego czy niemieckiego. Różnie ta nauka wypadała, niektóre z partyjnych szych okazywały się wysoce odporne na wszelkie przejawy edukacji. Ale liczył się efekt: niczego im w tym skromnie acz z klasą umeblowanym mieszkanku nie brakowało.
Nigdy nie łudził się, dlaczego przypadł mu w udziale taki los. Nigdy nie wypierał ze świadomości, kogo ma za protektora, kto opiekuje się nim od czasu, gdy niczym wicher wtargnął w życie pewnej młodej, jasnowłosej studentki chemii. Bo i wiceprzewodniczący komitetu obwodu nie zamierzał robić żadnej tajemnicy ze swojego wsparcia. Nie tylko go za nie nie ganiono, lecz chwalono dobroduszność starego komunisty, to, że „udziela pomocy w takiej sytuacji…”
Okręcił się i energicznym krokiem ruszył z powrotem na spotkanie porzuconej dwuznaczności. Już wolał dyrdymały zza oceanu niż rozdrapywanie starych ran. Osobliwe. Nie bolało patrzenie w roześmiane oczy kobiety ze zdjęcia stojącego na biurku, nie bolało spoglądanie na stojący pod kanapą karton z jej rzeczami… Ale myślenie o tym, co się stało, w kontekście materialnego dobrobytu uznawał nie tylko za przykre, ale i złe. Obrzydliwe. Wolałby być biedny jak mysz kościelna, gdyby dzięki temu mógł cofnąć czas i zapobiec tragedii.
Próbował zmusić się do dalszej pracy – najlepszego leku na niespokojne myśli – gdy od amerykańskiej dwuznaczności gospodarczej oderwał go zgrzyt klucza w zamku. Nie wstał jednak od biurka. W zamyśleniu, pośród ogarniającego pokój mroku, nasłuchiwał kroków w przedpokoju.
– Nie ma go? – zdziwił się kobiecy głos. Buty na niskim obcasie postukiwały o drewnianą, podniszczoną podłogę.
– Może śpi – odparł długi głosik, piskliwy, dziecięcy. Przypominał miauczenie głodnego kota. – Ostatnio jest ciągle zmęczony.
– Za dużo pracuje – westchnęła kobieta. Zaszurało zdejmowane okrycie. – No dobrze, kochanie. Idź do łóżka i staraj się go nie obudzić, dobrze?
– No wiesz co, ciociu! – Dziewczęcy głosik napełnił się najszczerszym oburzeniem. – Przecież ja nie mam czterech lat!
Zaśmiał się cicho, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. Wsłuchał się w brzmienie głosów należących do dwóch ukochanych osób.
– Tylko pięć. – „Ciocia” też się roześmiała. – Dobranoc, kochanie. – Dało się słyszeć głośne cmoknięcie, a potem skrzypnęły drzwi. On zaś zastygł w bezruchu, oczekując rozwoju wypadków. Czy mała pójdzie spać, korzystając z okazji, by nie musieć się umyć ani nawet wyszorować zębów?
Nie, jakimś cudem był przekonany, że zaraz usłyszy szum wody dobiegający z łazienki. Jak na swoje pięć lat Ksenia uchodziła za wyjątkowo odpowiedzialną, choć przy tym rozpieszczoną dziewczynkę. Domagała się uwagi, stałego udziału albo przynajmniej obecności przy coraz to nowszych zabawach, lecz kiedy wracała od sąsiadów, a on już zasypiał, wykończony pracą ponad siły, grzecznie szła się wypluskać w wannie, wycierała ręcznikiem, po czym kładła się do łóżka czysta i pachnąca. Tylko potem zawsze rano narzekała, że znowu spała w niepościelonym…
Kroki tymczasem zbliżyły się do gabinetu. Ksenia pchnęła uchylone drzwi, a one ze skrzypieniem otworzyły się, wypełniając pomieszczenie światłem z zapalonej w przedpokoju lampy.
Forum - Missfashion.pl, gra o modzie dla dziewczyn!
Strony : 1
#1 08-01-2014 o 13h53
#2 09-01-2014 o 19h28
Jejuu... Dawno nie czytałam tekstu, który tak miło mi podchodził. Taki swojski i prawdziwy temat. Ostatnio się tak czułam przy książce "Ofiara 44" chociaż i ona się do tego nie umywa.
Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. :'D
Dużo weeny <3
Zapraszam na mojego bloga *Klik*
#3 09-01-2014 o 22h09
Asuu, dziękuję, tak mi się cieplutko na sercu zrobiło, że sobie nie wyobrażasz <3
Część druga:
– Nie śpisz – stwierdziła natychmiast, chociaż miał zamknięte oczy. Co go zdradziło? Niezbyt wygodna do snu pozycja na rozpadającym się krześle czy może oddech właściwy człowiekowi w pełni rozbudzonemu. – Pracujesz.
Odwrócił się do niej. Stała w progu z łapkami wojowniczo opartymi na biodrach. Zielona, bawełniana sukienka do kolan była poplamiona czekoladą, a jasne włosy, o poranku zaplecione w grzeczny warkocz, przypominały fryzurę Chopina w kulminacyjnym punkcie natchnienia. Ale jego to nie zdenerwowało; raczej jeszcze bardziej rozbawiło. Uśmiechał się mimowolnie na sam widok pyzatej buźki z dołeczkami w policzkach, dużymi, niebieskimi oczami i zadartym noskiem z nielicznymi piegami na samym czubku.
Była śliczna. Była zupełnie jak jej mama. Była śliczna jak jej mama.
– Tak, kruszynko, pracuję – skłamał lekko, chociaż ostatni raz zajmował się tłumaczeniem dobry kwadrans temu.
– Powinieneś pójść spać – oświadczyła, podchodząc bliżej. W bijącym z przedpokoju świetle dostrzegł iskierki w jej oczach: znak sprytu i cwaniactwa tej małej dziewczynki, która od ładnych paru tygodni starała się nim rządzić… albo opiekować. – Za dużo pracujesz.
– A ty za dużo przebywasz z ciocią Walą – odgryzł się, chwytając ją za ramiona i całując w czubek głowy. – Zachowujesz się zupełnie jak ona. – Roześmiał się znowu, rozbawiony podobieństwem córki do jej ukochanej cioteczki-przyjaciółki. Może powinien zacząć współczuć Andriejowi? – Muszę to dzisiaj skończyć, wiesz? – Wskazał na wkręconą w maszynę kartkę, zapisaną dopiero do połowy. Obok remingtona piętrzyły się słowniki, gramatyki i, co najgorsze, stosy pospinanych albo poupychanych do pękających w szwach teczek dokumentów, esejów naukowych, artykułów i prac, które musiał przetłumaczyć do końca sierpnia.
– Jak musisz… – westchnęła niezadowolona Ksenia. – Ale ja popatrzę! – Wyrwała się z jego objęć i jednym susem znalazła się na kanapie. Był wyjątkowo niewychowawczym ojcem i z pewnością dostałby burę od ekspertów do spraw opieki nad dziećmi, ale mimo późnej pory pozwolił jej siedzieć w gabinecie. Pracował, a ona zwinęła się w kłębek na jęczącej kanapie i, wpatrzona w niego, pochylonego nad maszyną, od czasu do czasu wydawała z siebie ciche ziewnięcie. Nie miał serca wysyłać jej do łóżka; wiedział, że Ksenia i tak nie zaśnie bez jego głosu, opowiadającego cokolwiek, choćby o tej nieszczęsnej dwuznaczności. Tylko gdy on zasypiał wcześniej, córka jakimś cudem pogrążała się we śnie sama, lecz te sytuacje należały do rzadkości.
– Papo… – Głos Kseni przerwał mu, gdy akurat przesunął kartkę w maszynie do ostatniej linijki. Resztę perwersyjnego artykułu postanowił zostawić na jutro.
– Tak, kruszynko? – Odwrócił nieprzytomny wzrok od pożółkłego papieru.
– A ciocia Wala umrze?
W pierwszej chwili zdawało mu się, że się przesłyszał. Albo że jej głos rozbrzmiał tylko w jego głowie, a naprawdę Ksenia nie wypowiedziała ani słowa. Przeczyło temu jej badawcze spojrzenie, widoczne nawet w marniejszym z każdą chwilą oświetleniu.
Wstał nienaturalnie powoli, na sztywnych nogach podszedł do włącznika i zapalił światło. Gabinet zalał biały, syntetyczny blask żarówek w lampie. Wśród jasności szukał na twarzy córki odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. A ona siedziała nieruchomo, wpatrzona w niego wielkimi oczami i nawet nie pobladła, jakby mówiła o czymś najnormalniejszym w świecie.
Usiadł obok niej, machinalnie głaszcząc długie, jasne włoski, które falami spłynęły mu na kolana, wprost na ubrudzone kawą nogawki spodni.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Uniosła głowę. Znów ten wzrok, który niemal go przyszpilił. Nie miał odwagi choćby się poruszyć.
– Bo ciocia Wala będzie miała dziecko. Tak jak mama miała mnie…
Robił, co mógł, by nie zauważyła, jak raptownie spłyca mu się oddech, a policzki niemal się zapadają. Zesztywniał na całym ciele, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w punkt na ścianie ponad Ksenią. Nie chciał znów patrzeć jej w oczy.
Przerażała go dziecięcia logika. Naiwna, może aż śmieszna, ale przy tym bezwzględna. Podobnie jak bezwzględna była szczerość tej pięciolatki, która nigdy nie poznała najważniejszej dla każdego dziecka osoby. Gdy zaczęła spotykać się na placu zabaw ze swoimi rówieśnikami, a może już wcześniej, gdy oczami odziedziczonymi po Natalii obserwowała innych mieszkańców bloku z wielkiej płyty, kilkakrotnie zadawała mu pytanie, którego tak się bał. Nie chciał bezpowrotnie niszczyć psychiki małej dziewczynki, snuć przed nią dramatycznych opowieści o szpitalach, o gasnącym życiu Natalii i o ofierze, jaką złożyła, by dać życie Kseni. Nie chciał, by córka widziała jego łzy – dla Kseni tatuś był najodważniejszy, nieustraszony; nie miał prawa burzyć tej iluzji, póki nie nadszedł czas.
Tłumaczył więc, że mamusia ją urodziła, a potem odeszła do Boga i że tak się zdarza… A mała zrozumiała swoje – i pomyślała, że również jej ukochana ciocia Wala podzieli ten los.
– Kochanie… – zaczął przyciszonym głosem, przyciskając do siebie drobne ciałko, jakby bał się, że i tę dziewczynkę zły los lada chwila zechce mu odebrać. – To nie tak. Mama była bardzo chora…
Znów poczuł na sobie jej wzrok, ale teraz niebieskie oczy zdawały się miotać gromy. Przypomniał sobie takie samo spojrzenie Natalii przed laty, kiedy mówiła, że chemioterapii podda się dopiero po porodzie, a on nie ma prawa mieszać się w tę decyzję. Nigdy wcześniej ani później w ich mieszkaniu nie rozegrała się tak potężna awantura.
– To niesprawiedliwe – powiedziała Ksenia, prostując się gwałtownie.
Zamrugał, zaskoczony. Na moment zabrakło mu słów.
– Co ty opowiadasz? – spytał wreszcie, przerażony jej złością i jedną ze zbyt wielu możliwych interpretacji owej niesprawiedliwości. – Czy to znaczy, że ciocia Wala powinna umrzeć, żeby było sprawiedliwie? Przecież bardzo ją kochasz…
Duże, niebieskie oczy dziecka momentalnie wypełniły się łzami.
– Ale mamusię też bym kochała…
Trzymał ją w ramionach, małą, zapłakaną istotkę, mrużąc oczy od niestosownego, zbyt jaskrawego światła. „W takich chwilach powinno być ciemno”, pomyślał bezsensownie, spoglądając ponad głową Kseni na mrok spowijający Moskwę. Za oknem zatrąbił donośnie samochód.
– Dlaczego? – spytała nagle, unosząc ku niemu zalaną łzami twarzyczkę. – Dlaczego mamusia umarła? Powiedz mi… – Szarpnęła go za rękaw z właściwą dzieciom niecierpliwością.
Milczał, spuściwszy głowę, by nie widziała jego pustego spojrzenia i ust wykrzywionych w grymasie bólu.
– No, powiedz! – zażądała gniewnym, płaczliwym głosem.
Wiedział, że musi coś powiedzieć. Nie o tym, jaka Natalia była chora – to Ksenia już słyszała. Musi znaleźć wytłumaczenie niewytłumaczalnego, wyjaśnić jej to, co sam przez ostatnich pięć lat bezskutecznie próbował pojąć. Dlaczego Bóg zabiera do siebie młodą, pełną życia kobietę, dlaczego niweczy jej bogate plany? Dlaczego pozwala tak strasznie cierpieć zakochanemu do szaleństwa mężowi, a dziecku – wychowywać się bez najważniejszej osoby?
Nie znosił wymówek – lecz teraz tylko one mu pozostały, ostatnia tarcza, gra na zwłokę w nadziei, że pytanie rozpłynie się samo w zadymionym powietrzu nocnej stolicy.
– To długa historia – powiedział bezsensownie. Przez lata nauczył się kryć emocje pod warstwą udawanej obojętności. Przydawało mu się to w pracy, na ringu, a potem i na uniwersytecie, gdy wielokrotnie nie zgadzał się z wygadywanymi przez wykładowców bzdurami. – Jest już późno, kruszynko. Wyjaśnię ci to jutro, zgoda?
Skrzywił się w duszy, słysząc własny głos. Zupełnie jakby zapytała go o to, dlaczego niebo jest niebieskie albo dlaczego zimą pada śnieg. Czy arcyważne kwestie wypada odkładać na „bardziej dogodny termin”?
Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie istnieje termin, który byłby choć trochę dogodny dla tej sprawy.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego w milczeniu, jakby zastanawiała się, czy może mu zaufać. Łzy skapywały z jej twarzy i bezgłośnie wsiąkały mu w koszulę.
– Obiecujesz? – padło w końcu cichutkie, ledwie słyszalne pytanie. Oboje szeptali, jakby w obawie, by nikt nie usłyszał ich smutku. By nie usłyszała go ona, Natalia, gdziekolwiek teraz przebywała.
– Obiecuję – przytaknął szybko, odcinając sobie jedyną drogę ucieczki.
#4 16-01-2014 o 08h46
W końcu znalazłam czas by na spokojnie przeczytać kolejną część. Pierw chcę Ci pogratulować umiejętności opisania myśli dziecka. Nieraz zastanawiam się jakby zareagowało dziecko, ale nigdy nie wychodzi mi to tak naturalnie jak tobie. To jest moim zdaniem spory wyczyn. Do tego czytanie sprawiające przyjemność oraz odczucia bohaterów. Byłam bliska płaczu i zapewniam, że gdyby nie przypadkowe uderzenie nogą w stół, to rozpłakałabym się jak Ksenia. Może jest w tym coś wspólnego z moją świętej pamięci babce - Wali. Ale sama historia mnie wzruszyła.
Nie mogę się doczekać kolejnej części, kochana.
Duużo weny byś tworzyła więcej tak wspaniałych dzieł. <3
Zapraszam na mojego bloga *Klik*
#5 16-01-2014 o 21h13
Asuu, jejku, dziękuję, tak mi miło, że aż chce się tworzyć (tylko czasu jak zwykle nie ma...).
Część trzecia (i ostatnia):
Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Leżał na wznak na rozłożonej kanapie, starając się nie poruszać, żeby jękami sprężyny nie zbudzić śpiącej w sąsiednim pokoju Kseni. Jej troski nie trwały długo i teraz twardo zasnęła. Nie łudził się jednak, że nazajutrz córka mogłaby zapomnieć, o czym tak ważnym miał jej opowiedzieć.
Wpatrywał się w niebo za oknem z niezaciągniętymi zasłonami. W czarnym bezkresie zawisła blada tarcza księżyca, a jego blask wlewał się do zagraconego gabinetu. Smugi światła przemykały po porzuconym tłumaczeniu na biurku, po klawiszach maszyny i po czarno-białym ślubnym zdjęciu. Zatrzymywały się – czyżby celowo – na roześmianej, młodej kobiecie w skromnej, zbyt skromnej jak na jej status społeczny sukni. Natalia starała się nie wykorzystywać faktu, że jej ojciec piastuje wysokie stanowisko w partii. Chciała do wszystkiego dojść własną pracą, nie przez koneksje jak wielu jej znajomych. A jednocześnie żyła w zgodzie z rodziną i nigdy otwarcie nie manifestowała sprzeciwu wobec ustroju. Żyła zawieszona między światem ubogich, zdeterminowanych dysydentów a partyjną rzeczywistością, nie należąc do żadnego z tych uniwersów. Pod wieloma względami byli tacy sami – choć on akurat został wychowany na obywatela idealnie obojętnego, posłusznego o tyle, o ile trzeba, by nie żyć w stałym poczuciu zagrożenia, zostawiającego dla siebie sprzeczne z ustrojem koncepcje. Nie zamierzali walczyć z wiatrakami, nie chcieli też wykorzystywać ich skrzydeł do własnych celów. Zarzucano im bierność, a wtedy zostawiali roześmiane, studenckie towarzystwo i udawali się do ciasnego mieszkania, by na głos czytać książki klasyków.
Czy Natalia byłaby oburzona, gdyby widziała, jak on korzysta teraz z szans podsuwanych hojnie przez teścia? A może zrozumiałaby, dla kogo to robi? Póki byli oni we dwoje, dorośli, potrafiący o siebie zadbać, mogli dyskretnie omijać furtki pozostawione przez Nikołaja. Lecz co zrobić, gdy pojawiło się dziecko, mała dziewczynka, która zasługiwała na wszystko, co najlepsze? Byłby egoistą, gdyby w imię honoru pozbawiał Ksenię bezproblemowego dzieciństwa.
Przez to, co miało miejsce, owo dzieciństwo i tak nigdy nie mogło stać się do końca bezproblemowe.
Co jej powiedzieć nazajutrz? Że Natalia musiała odejść, by zostać jedną z gwiazd, którymi właśnie upstrzyło się nocne niebo? Że postanowiła się zmienić w anioła stróża własnej córki, by niczego jej nie brakowało? Nie chciał kłamać – ale nie mógł powiedzieć prawdy dziecku, które ta prawda by przerosła.
W ciszy rozległy się dwa metaliczne uderzenia. To bił zegar w przedpokoju – ciężki, zabytkowy czasomierz z ciemnego drewna z połyskującym wahadłem, kołyszącym się miarowo, bezustannie. Zamknął oczy i przywołał widok pozłacanych wskazówek, zdających się nieruchomymi na tarczy z rzymskimi cyframi wymalowanymi na podobieństwo gotyckich znaków. Wyobraził sobie, jak dłuższa ze wskazówek porusza się powoli, tak powoli, że aż niedostrzegalnie… I wtedy właśnie zrozumiał, znalazł właściwe słowa.
Nim się spostrzegł, cisza lipcowej nocy przeistoczyła się w zbawienny sen.
Następnego dnia wstał wcześnie i skończył tłumaczenie, nim Ksenia otworzyła oczy. Kiedy zjawiła się w drzwiach gabinetu, siedział na kanapie, już ubrany, i czytał książkę jak gdyby nigdy nic. Z nieznanego źródła czerpał energię, coś stale podszeptywało mu, że będzie dobrze, że musi być, skoro nocą udało mu się stworzyć historię, która nie była łgarstwem, ale też nie zmuszała do odkrycia przed Ksenią pełni prawdy.
Dziewczynka wdrapała się na kanapę, usiadła koło niego po turecku i poważnie spojrzała w oczy. Odłożył książkę, na której i tak nie mógł się skupić, odkąd usłyszał ruch w pokoju Kseni.
– Pamiętasz, co mi obiecałeś?
Uśmiechnął się blado, palcami gładząc jej policzek i nieuczesane, jasne włosy, kaskadami opadające na drobne ramiona.
– Pamiętam – odparł z całą powagą. – Obiecałem, że opowiem ci, dlaczego mamy tutaj nie ma.
Celowo nie użył słowa, które oznaczało kres drogi, nieodwracalną zmianę. Może oszukiwał w ten sposób sam siebie, lecz łatwiej było mu mówić o Natalii, nie uświadamiając sobie przy każdym zdaniu, że ona umarła i jest to stan, którego nie da się odmienić.
– Wiesz, kto to taki zegarmistrz? – spytał, wstając. Podszedł do biurka i zdjął z blatu drewnianą ramkę, dłonią wycierając kurz z szybki. Zacisnął zęby, gdy uśmiech Natalii ukłuł bólem nie w pełni zasklepioną bliznę.
– Wiem – kiwnęła głową, wyraźnie zdziwiona. – To taki ktoś, kto robi zegarki, a potem je sprzedaje.
– Taak… – Zawahał się, podając jej zdjęcie. Wzięła je bez słowa. Oglądała fotografię już wiele razy i pewnie znała na pamięć każdy jej szczegół, pewnie nawet pamiętała, z jakich kwiatów składa się bukiecik trzymany przez Natalię. – Więc pomyśl, że my wszyscy też jesteśmy takimi zegarkami.
Ksenia przyjrzała mu się podejrzliwie, ostrożnie odkładając zdjęcie
– To dlaczego nie tykamy?
– Bo… yyy… bo jesteśmy szczególnymi zegarkami – wybrnął, zdeterminowany, by w żaden sposób nie zniszczyć tej metafory. – Zamiast tykać – oddychamy. Zobacz, kiedy zegarek przestaje tykać…
– …to znaczy, że umiera – dokończyła Ksenia, opierając podbródek na złożonych dłoniach. Przygryzała przy tym rękaw koszulki nocnej, jak zawsze w chwilach skupienia. Tym razem nawet nie zamierzał zwracać jej na to uwagi.
– Tak właśnie – potwierdził, zanim myśli Kseni poszłyby za daleko, z powrotem do mamy, której fotografia leżała teraz między nimi niczym najcenniejsza relikwia. – A my umieramy, kiedy przestajemy oddychać. Zrobił nas największy i najzdolniejszy Zegarmistrz, a potem, dając dowód swej miłości do świata, oddał wszystkim zakątkom Ziemi.
– Za darmo? – dziwiła się Ksenia.
– Tak, za darmo. Uznał, że smutno byłoby nam w Jego pracowni. Ale potem, gdy już nas rozdał, poczuł się bardzo samotny. Tak jak zwykli zegarmistrzowie potrzebują słyszeć tykanie swoich małych arcydzieł, tak Jemu brakowało oddechu najdoskonalszych, najbardziej precyzyjnych zegarów. Ilekroć więc któryś z Jego zegarków psuł się i stawał, Zegarmistrz zabierał go do siebie, naprawiał i wieszał na ścianie, by tykanie oddechu nigdy już nie ustawało.
– Dlaczego nie oddawał ich z powrotem, kiedy już je naprawił?
Ksenia wyraźnie była w nastroju do zadawania trudnych pytań.
– Bo cały czas robił nowe – wyjaśnił po chwili wahania, odgarniając z jej twarzy niesforny kosmyk. – Nie pomieścilibyśmy się wszyscy na Ziemi, a w Jego pracowni było tak dużo przestrzeni, że mógł tam zawiesić każdy naprawiony zegar i nadal wystarczyło miejsca.
Pewnego dnia Zegarmistrz stworzył największe ze swych arcydzieł – zegar, który nie dość, że był piękny, to dawał radość wszystkim, którzy na niego patrzyli. Nigdy się nie spieszył ani nie spóźniał, nie budził nikogo swoim biciem i promieniał niezwykłą urodą o każdej porze dnia czy nocy. Dumny Zegarmistrz oddał go, chociaż bardzo, bardzo go kochał. Zaraz też zaczął prace nad kopią arcydzieła, by móc dać światu jeszcze więcej radości.
Ale gdy kończył składać maleńki mechanizm, usłyszał smutną wiadomość. Najpiękniejszy zegar zaczął się psuć. Każdy chciał go podziwiać, przenoszono go z miejsca na miejsce, a zegary nie są przyzwyczajone do takiego życia. Coś stało się z jego pięknymi wskazówkami, jakieś niedobre stworzenie musiało je nadłamać… Zegarmistrz rzadko gniewał się na świat, lecz wtedy poczuł prawdziwą złość.
„Jak to?!”, krzyczał w swojej pracowni, słuchany przez miliardy wiszących na ścianach zegarów. „Daję im takie cudo, moje ukochane dziecko, a oni je niszczą?!”. Był bardzo zły. Tak zły, że skoro tylko zauważył, że zegar zaczyna się spóźniać – a znaczyło to, iż wkrótce stanie – kazał zabrać go do siebie.
Mówiłem ci jednak, że Zegarmistrz kochał świat, chociaż czasem się na niego złościł. To tak jak… jak z wujkiem Adamem i ciocią Larą. To, że się kłócą, nie znaczy, że przestali się kochać. Zegarmistrzowi zrobiło się wstyd, że dał się ponieść emocjom – więc chociaż zabrał najpiękniejszy zegar do siebie, podarował nam jego miniaturową kopię.
I tą kopią, kochanie, jesteś właśnie ty.
– To znaczy… – Ksenia zmarszczyła zabawnie cieniutkie brwi, w skupieniu próbując zrozumieć sens opowiedzianej historii. – …To znaczy, że mama była tym najpiękniejszym zegarem?
Ze wzruszeniem patrzył, jak mała ujmuje w łapki ramkę i uważnie przypatruje się zdjęciu, jakby szukała podobieństw Natalii do czasomierza jeszcze piękniejszego od tego, który zdobił ścianę w przedpokoju i który właśnie wybijał dziewiątą.
– Tak – oznajmił lekko drżącym głosem. – I ty też tak będziesz, kiedy dorośniesz. Też będziesz najpiękniejszym, ukochanym zegarem Zegarmistrza.
Toruń, 19 lipca 2011
#6 18-04-2014 o 11h00
o jejku powinnaś napisać książkę
NAPRAWDĘ 
☆☆☆☆☆☆☆☆☆☆☆☆☆
Strony : 1
