Link do zewnętrznego obrazka
Link do zewnętrznego obrazka
- Nie płacz, moja maleńka. Nie płacz - czułam czyjeś ramiona, splecione wokół mnie. Były silne, ale jednocześnie miękkie. Mogłabym tak zostać do końca świata. - Kochanie, to nie twoja wina, nic nie mogłaś na to poradzić - nadal niewidoczny dla mnie człowiek ocierał raz po raz moje łzy. A ja sama nie wiedziałam dlaczego w ogóle płaczę. Byłam pewna tylko tego, że nie mogę przestać. Nic mnie nie bolało, a jednak czułam się strasznie. Całkowicie bezwładna w ramionach tego człowieka. Bezradna, sama, nie mając pojęcia gdzie właściwie się znajduję, ani co dalej ze mną będzie. Po co ten człowiek jest tu ze mną i z jakich powodów mówi do mnie <kochanie>? Powinnam się go bać? I kim właściwie jest? Kim ja jestem? To przestało być dla mnie jasne od momentu, gdy wsiadłam do samochodu Mary-Ann. Wtedy przestałam rozumieć i pojmować cokolwiek. - Otwórz oczy, skarbie - poprosił miękki głos człowieka. Ale ja nie byłam w stanie niczego zrobić, wliczając w to zaprzeczenie. Po prostu nadal leżałam całkiem nieruchomo na jego kolanach, nie mając siły kompletnie na nic. - Proszę. Otwórz oczy... - powtórzył. Bałam się tego, co zobaczę, jeśli spełnię tę prośbę. Czy dookoła będzie panował mrok? A może będę we własnym domu, pewna że to wszystko było jedynie snem, nie mającym żadnego pokrycia w faktach? Ale przecież gdybym była w domu, to nie czułabym tego zimna, bijącego od podłogi. Opuściłam dłoń na dół i dotknęłam posadzki. Była szorstka i lodowata. Podjęłam decyzję. Muszę zobaczyć co się właściwie dzieje, inaczej mogę mieć problem z ucieczką, czy znalezieniem jakiegokolwiek rozwiązania sytuacji. Głos człowieka był jednak daleki, jakby mówił do mnie przebywając w innym zupełnie pomieszczeniu. A to oznaczało, że śpię głęboko i nie wiedziałam, czy dam radę się obudzić. - Powoli, spokojnie. Pomogę ci - zapewnił głos. Poczułam mocny dotyk na ramieniu. Zaczęły do mnie docierać otaczające mnie dźwięki. Jakby... Wiatr? Ale skąd by się wziął wiatr w moim domu? Potem ten sam dotyk na moim drugim ramieniu. Kapanie wody... To samo najpierw na głowie, potem twarzy i szyi. Aż w końcu plecy. I wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z istnienia rzeczywistości wokół mnie. - Spróbuj teraz... - zachęcił mnie głos. Teraz był już całkiem wyraźny i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że kogoś mi przypomina. Tylko kogo...? Zmusiłam powieki, by się podniosły. Były ciężkie i opuchnięte, jakbym spała co najmniej kilka dni. Początkowo obraz był rozmazany przez łzy. Dopiero, kiedy mój towarzysz ponownie je otarł, byłam w stanie zobaczyć cokolwiek. Nade mną pochylał się jasnowłosy chłopak o czarnych oczach. Włosy miał bardzo jasne, jakby był albinosem, za to brwi ciemniejsze, podobnie jak rzęsy, smolistoczarne. Lekko zaróżowione usta. Mógł być ode mnie starszy maksymalnie o dwa lata. - Zobacz, jesteś tu - uśmiechnął się i podniósł mnie delikatnie ze swoich kolan, po czym objął mnie i przycisnął do siebie. Mimo wszystko nie byłam w stanie mu odmówić. Wtuliłam się w jego klatkę piersiową, chowając się przed otaczającym nas światem. I jeszcze ten zapach... Musiałam go znać. Tylko nie mogłam sobie przypomnieć skąd... Nagle mój wzrok padł na kryształ, zawieszony na jego szyi. Wszystko zaczęło do mnie wracać. Chłopak miał na imię Lence. Nic nie mówiliśmy, chyba dlatego, że oboje byliśmy przerażeni. I jeszcze to dziwne uczucie ulgi. - Kocham cię, Cherry - powiedział bardzo cicho, wywołując u mnie jednocześnie szok, pomieszany ze szczęściem. Może nie pamiętałam zbyt wiele, ale nie ulegało wątpliwości, że Lence odznaczał się szczególną urodą. Jego miłość nie mogła być przeznaczona dla pierwszej-lepszej osoby. Kim więc właściwie jestem i co tutaj robię? Oderwałam się od piersi Lencea i rozejrzałam się dookoła, nadal trzymając dłonie na jego plecach. Byliśmy w jakiejś dziwnej jaskini, wyrytej niby w lodzie, ale ten lód z niewiadomych przyczyn, kolorem przypominał mi bardziej kryształ, jaki na szyi nosił chłopak, niż lód, który z natury jest raczej przezroczysty. A tym czasem miał kolor morskiej wody. Zielono-niebieski. Z wielkiego stalaktytu, zwisającego ze sklepienia spływała woda, kapiąca do niewielkiego jeziora. Wszędzie wyżłobione były półki, na których nie znajdowało się kompletnie nic. W dodatku cała komora była oświetlona srebrnym światłem, które odbijało się od wody i tworzyło faliste, lśniące wzory na całej powierzchni pomieszczenia. - Gdzie my jesteśmy, Lence? - zapytałam, mocniej wczepiając dłonie w jego plecy. - W jaskini. Przyniosłem cię tutaj, kiedy zauważyłem, że słabniesz. Nie bój się. Ktoś z Sannett niedługo się zjawi - powiedział i pomógł mi wstać. Sannett... O mój Boże, tak! Wszystkie ostatnie wydarzenia zaczęły przelatywać mi przed oczami, niczym niemy film...
No i to jest właśnie moja twórczość. Nie mam pojęcia, jak to się rozwinie, ale mam nadzieję, że moja wyobraźnia będzie dla mnie łaskawa i obdarzy mnie weną twórczą... Tak, więc miłego czytania, błędy wytykajcie do woli, dzięki temu będę mogła coś poprawić i w przyszłości ulepszyć umiejętności pisarskie. ; )
EDIT :
Link do zewnętrznego obrazka
Dwunasty czerwca nie był wcale dniem szczególnym. Można powiedzieć, że nie różnił się niczym od swoich poprzedników. No, poza jednym, drobnym szczegółem... Jak sugeruje miesiąc, w którym wypadał, powinnam już mieć wakacje, a tymczasem jechałam właśnie ścieśniona w niezbyt przestronnym wnętrzu samochodu pana Mortona prosto na "łono natury", gdzie razem z piątką innych nieszczęśników miałam poprawiać ocenę z projektu biologicznego, którego nie udało mi się zaliczyć na pięć. Pomijając ten drobny fakt, można uznać, że był to dzień tak samo denny i nudny, jak wszystkie pozostałe dni mojego istnienia. Znając moje szczęście (a raczej jego wszechobecny brak) można się było z góry spodziewać, że na wakacje będę musiała poczekać ponad tydzień dłużej... Patrzyłam w przednią szybę, czując się jak kompletna idiotka. Jechałam między jakimś brunetem w bluzie, a blondynką, z ramionami ściśniętymi do środka. Oni tradycyjnie obrócili się każde do swojego okna, zdając się nie zauważać krępującej bliskości, w jakiej byliśmy zmuszeni chwilowo się znajdować. W sumie, to tego chyba nie można nazwać niczym, jak tylko powolną egzystencją. Szczerze mówiąc, ledwo wszyscy oddychaliśmy, co było spowodowane nie tylko sporym zużyciem przez naszą siódemkę tlenu, ale także dziwnymi kadzidełkami z Indii, które pan Morton powiesił we wszystkich nadających się do tego celu miejsca. Na nic zdało się uchylenie okien, jak również rozpaczliwa próba włączenia wentylacji. Te zioła były diabelnie mocne i naprawdę ciężko mi było wziąć jakikolwiek głębszy oddech, co w takim upale stanowiło poważne zagrożenie dla mojego zdrowia i życia.
- I jak tam kadeci? Gotowi na przygodę!? - zakrzyknął nasz nauczyciel, patrząc w lusterko. Zabrzmiało to co najmniej tak, jakbyśmy byli jakimiś zagorzałymi wyznawcami "świata natury" i dusili się w tym samochodzie z własnej i nieprzymuszonej woli, podczas kiedy wszyscy byliśmy jednakowo wściekli i przymuleni. Na kolanach trzymałam swoją torbę, wypakowaną po same brzegi ciuchami, śpiworem i prowiantem. Namioty nasz nauczyciel miał załatwić osobiście. Żeby było jeszcze gorzej, obowiązywał nas całkowity zakaz posiadania jakiegokolwiek sprzętu elektronicznego.
- To ma być projekt naukowy w kontakcie z naturą, nie technologiczne wakacje - powiedział pan Morton, kiedy oznajmiał nam warunki wyjazdu. Jak nietrudno się domyślić, można było usłyszeć zbiorowe westchnienie, a z wyjazdu zrezygnowały dwie osoby. Oni mieli przynajmniej jakiś wybór. Ja nie bardzo, jeśli chciałam zdać z biologii i dostać się do jakiegoś przyzwoitego college'u. W domu musiałam się oczywiście nasłuchać, że nie myślę o swojej przyszłości, mam gdzieś to, czy dostanę się na studia i takie tam standardowe bzdety, których nikt tak na prawdę do końca nie rejestruje w swojej głowie.
W każdym razie, jechałam tam tylko dlatego, że naprawdę musiałam. W przeciwnym razie za żadne skarby świata nie dałabym się przekonać do "wyjazdu odnowy" z naszym zakręconym, naturalno-biologicznym świrem.
- Czy wiecie, jak bardzo złożona jest anatomia żaby drzewnej?! Te małe cuda anatomiczne, jak ścięgna małych, silnych łapek. Niby niepozorne, a tak bardzo niesamowite! - takie zachwycanie się "twórczością matki natury" miało miejsce co najmniej dwadzieścia razy na lekcję. Przez te teksty o anatomicznych szczegółach Bielika Amerykańskiego szczerze znienawidziłam biologię i praktycznie ją olałam, czego wynikiem była taka, a nie inna ocena z tego przedmiotu.
Spojrzałam na wąsy mężczyzny, odbijające się we wstecznym lusterku. Żadną tajemnicą było, że farbuje nie tylko wąsy, ale również głowę na brudny blond. A taki niby z niego fan natury...
Spojrzałam przez ramię chłopaka na drogowskaz. Riverhood - 5km. i miałam szczerą nadzieję, że dam radę wytrzymać choć minutę dłużej w tym samochodzie.
Do tego wiozłam w kieszeni zakazany towar, czyli moje mp4. Przykro mi - bez muzyki nie jestem w stanie zasnąć. Nie mówiąc o tym, że nad jeziorem w dzikich górach można spodziewać się przerażających odgłosów, jak na przykład wycie wilków...
W tym momencie nasz walnięty profesor zapuścił jakąś totalnie starą hippisowską płytę.
- Żebyście mieli ostatni kontakt z elektroniką! - zakrzyknął do tyłu, a jego kitka podskoczyła nieznacznie na chudym karku. Poprawił rękaw zielonej koszuli w kratkę i zmienił biegi. Chwilę potem wjechaliśmy na wertepy. Naprawdę starałam się utrzymać głowę na właściwym miejscu, co wcale nie było łatwe, zważywszy na to, że nie miałam o co, ani o kogo się oprzeć.
- Mmmogłoo bbyyć goorzejj? - jęknął przerywanym jęknięciem chłopak z kolczykiem w wardze, który siedział w fotelu przede mną.
- Czuujj dduchch, mmłooody człowieekuu! - odpowiedział mu równie przerywanym głosem pan Morton, którego głowa także podskakiwała intensywnie. - Nnieedłuuugo będziemyy na mmiejscuu! - zakrzyknął ponownie, a potem wszyscy ucichli.
Po około dziesięciu minutach jazdy mogliśmy w końcu wytoczyć nasze zwłoki na powietrze. Kiedy tylko siedząca obok dziewczyna otworzyła drzwi, natychmiast wyskoczyłam na polanę. Wyprostowałam się, wyciągając ręce do góry, a potem sięgnęłam po moją torbę. Dopiero wtedy się rozejrzałam. Stałam w odległości sześciuset metrów od sporego jeziora, otoczonego pasmem niewysokich, można powiedzieć niskich, gór. Wszędzie pagórki, krzaki, drzewa i skały. Trawa, chwasty, koniczyna i to chyba tyle.
- Witajcie w Riverhood, młodzieży! - wydał z siebie kolejny okrzyk pan Morton i otworzył bagażnik, chcąc wydać nam namioty.
Zrezygnowana podeszłam do niego.
- Bardzo proszę, Cherry. Możecie się rozłożyć z Samanthą niedaleko brzegu.
Zaraz... Jak to z Samanthą?! Myślałam, że będę spać sama. - Samantha! Ruszże się, dziecko! Nie mamy całego dnia! - pokrzykiwał. Podeszła do nas blondynka o lekko buntowniczym wyrazie twarzy. - Poznaj Cherry. Przez ten tydzień będziecie mieszkać razem - poinformował nas, a na nasze pytające spojrzenia odrzekł : - To wyjazd o charakterze odnowy. Musicie poznać nowych ludzi, taki jest cel wyższy - i oddalił się w stronę chłopaków, szarpiących się ze swoimi bagażami.
- Ee... Cześć - wyciągnęłam rękę do blondynki, uśmiechając się niepewnie.
- Cześć. Mam nadzieję, że jakoś przetrwamy z tym stukniętym czubkiem... - odpowiedziała swoim uśmiechem i uścisnęła moją dłoń. - Rozkładamy ten namiot? Tam chyba jest dobre miejsce - wskazała na pagórek, niedaleko zejścia do jeziora.
- Jeśli potrafisz to zrobić, nie widzę przeciwskazań - odparłam i podałam jej kołki do wbijania wraz z młotkiem, a sama zajęłam się płachtą. Okazało się, że Sam zna się na namiotach całkiem nieźle, więc skończyłyśmy pierwsze, wyrabiając się w pół godziny. Usiadłyśmy, więc na sporym kamieniu i zajmowałyśmy się piciem Ice Tea oraz obserwowaniem poczynań reszty skazańców. Dwóch chłopaków, chyba Hudson i Jason mocowali się z płachtą i szarpali nią na wszystkie strony. Co pewien czas dało się słyszeć liczne przekleństwa, dochodzące z tamtego kierunku. Brunetka, najmłodsza z nas, o imieniu Ashly sama rozkładała swój namiot i szło jej całkiem nieźle, natomiast pan Morton i Alex, czyli chłopak w bluzie, kończyli już ze swoim.
- Ech, wątpię, żeby nam się tu podobało - westchnęłam, odkładając butelkę do torby.
- Widoki w sumie nie są najgorsze. Ale nie mam pojęcia, jak zniesiemy towarzystwo słodkiej idiotki, tych dwóch i pana "jestem ósmym cudem świata" - spojrzała spod oka na Ashly, zawiązującą koniec płachty na kołku.
- Co? Dlaczego?
- Hudson i Jason to kuzyni, powtarzają klasę, co pewnie zdążyłaś już zauważyć. Alex w jednym pomieszczeniu jest nie do zniesienia, ciągle powtarza, jaki to nie jest cudowny, zrzygać się można, a ta mała podlizuje się każdemu napotkanemu człowiekowi na swojej drodze. Słodka do granic landrynka... - prychnęła z pogardą, odgarniając włosy do tyłu.
- Znasz ich?
- Niestety. To już nie pierwszy taki "wyjazd odnowy"... Byłam zmuszona brać udział w dwóch innych. Tylko, że wtedy było nas prawie piętnaścioro. No, ale większość normalnych. Z tego, co na razie widzę, normalne jesteśmy tu tylko my dwie.
Westchnęłam cicho. No, to pięknie się wpakowałam, nie ma co.
Nagle usłyszałyśmy brzdęk jakiegoś żelastwa.
- Jasna cholera! - wydarł się Hudson, podnosząc z ziemi upadłą płachtę.
- Mówiłam ci, nawet namiotu nie potrafią rozłożyć we dwóch, mając ręce, nogi i narzędzia - wzruszyła ramionami Sam i sięgnęła po batonika z torby. - Chcesz? - zaproponowała.
- Jasne, dzięki - uśmiechnęłam się i wzięłam od niej drugiego.
Patrzyłyśmy, jak pan Morton próbuje wyedukować tych dwóch co do sposobu rozkładania namiotu i zaśmiewałyśmy się cicho za każdym razem, kiedy powtarzał teksty w stylu : "odnowa polega także na odrzuceniu wszelkich złych emocji, na tym polega projekt", "wdech i wydech, wdech i wydech..." , czy "to słownictwo na pewno nie występuje w stanie naturalnym".
Ashley i Alex siedzieli każde przy swoim namiocie i chyba mieli gdzieś co się właściwie dzieje. Miałam chwilowo dosyć wszelkich atrakcji. Poza tym było niewiarygodnie gorąco, pomimo tego, że zbliżała się osiemnasta.
- Idę do lasu, szukać jagód i korzonków. Przejdziesz się? - uśmiechnęłam się pod nosem i wstałam ze skały, patrząc pytająco na Sam.
- Jeszcze się pytasz? - podniosła się i pierwsza ruszyła w stronę drzew.
- Jak to ma TAK wyglądać, to chyba spasuję... - powiedziałam, kiedy oddaliłyśmy się już od obozu.
- To? To jest jeszcze nic - roześmiała się. - Przez najbliższy tydzień będziemy musieli "zdobywać" pożywienie i myć się w strumieniu. Widać nigdy nie byłaś z Mortonem na tych jego cyrkach - na słowa dziewczyny oklapłam, jak balon. No, pięknie, nie ma co! Do tego miałam dziwne wrażenie, że reszta (wyłączając z tego grona blondynkę) będzie skutecznie utrudniać mi zadanie.
- Powiedz, że żartujesz...
- Chciałabym, ale ja nie kłamię - poklepała mnie po ramieniu, patrząc na mnie z politowaniem. Szłyśmy dość wąską ścieżką w środku lasu. Było tu przynajmniej odrobinę chłodniej niż na zewnątrz. I nie musiałyśmy znosić obecności szurniętego nauczyciela oraz jego niemniej dziwacznego przychówku w postaci nastolatków z problemami...
Po chwili zdałam sobie sprawę, że sama mam problemy i wymierzyłam sobie policzek.
- Komar - wyjaśniłam na pytające spojrzenie Samanthy.
- Uhm... - poklepała mnie po plecach, śmiejąc się cicho. Najwidoczniej znała się na ludziach lepiej, niż myślałam... - Zobacz, tu jest czereśnia! Nie wiem, jak ty, ale ja wchodzę - uśmiechnęła się do mnie szeroko i po chwili wspinała się po gałęziach na górę. Pokręciłam głową, a potem podążyłam w jej ślady, rozsiadając się gałąź niżej i opierając plecy o pień. Posiedziałyśmy tak z godzinę gadając i jedząc czereśnie. Potem zdecydowałyśmy się wrócić. - Jeśli Morton się czepi, powiemy że nie miałyśmy przy sobie zegarków, które należą do zbrodniczej rodziny elektroniki - uśmiechnęła się do mnie. Wracałyśmy powolnym krokiem, obgadując kogo się da z naszego rocznika i zaśmiewając się w głos. Kiedy dotarłyśmy z powrotem na polanę, stwierdziłyśmy, że nikogo tam nie ma. Jednak po chwili pojawił się Alex, wyraźnie zgrzany i zły.
- Gdzie wy się szlajacie?! Morton uruchomił grupę poszukiwawczą - złapał Sam za ramię i pociągnął do przodu.
- Jak widać już jesteśmy i nie potrzebujemy niańki, więc bądź tak miły i spadaj, Jackson - pokazała mu środkowy palec i pociągnęła mnie do naszego namiotu.
- Jak sobie chcecie, ale nie marudźcie, jak Morton zrobi wam aferę! - krzyczał za nami brunet.
My natomiast zajęłyśmy się rozkładaniem rzeczy w naszym namiocie. Śpiwory wylądowały na podłodze, a rzeczy osobiste poukładane w dwóch przeciwnych rogach namiotu. Kiedy skończyłyśmy było po dwudziestej. Z racji zjedzenia co najmniej po kilogramie czereśni, z kolacji postanowiłyśmy zrezygnować. I wtedy właśnie wróciła reszta z panem Mortonem.
- Pewnie poszły w krzaki i wróciły! - Jasona było słychać najgłośniej.
- Nie wiemy, dopóki nie sprawdzimy. No dalej, ruszać się! Trzeba rozpalić ognisko! - pokrzykiwał nauczyciel. Czasami mam wrażenie, że on nigdy nie mówił, a pokrzykiwał właśnie. Razem z Sam leżałyśmy na rozłożonym na trawie kocu i popijałyśmy sok pomarańczowy z plastikowych kubków. Alex patrzył na nas spode łba, ale się nie odzywał.
- Są! - wrzasnął wściekły Hudson, wskazując na nas palcem. Zresztą trudno się dziwić jego wściekłości. Był spalony od słońca, pogryziony przez komary i zapewne nieziemsko zmęczony.
- Gdzie byłyście? - Ashly założyła ręce i spojrzała na nas oskarżycielsko.
- W lesie - odparła uczciwie Sam. - Za potrzebą. Prawda, Jackson? - zawołała do Alexa, który skinął jedynie głową z piorunami w oczach.
- Mogłybyście nas uprzedzić, że oddalacie się od obozowiska. Natura jest wspaniałomyślna, ale drapieżna - powiedział nauczyciel tonem zakochanego faceta, a my ledwo powstrzymywałyśmy się od śmiechu.
- Przepraszamy - wykrztusiłam za nas obie.
- Nie ma za co. A teraz zabieramy się za ognisko inaugurujące! - zatarł ręce i zaczął śpiewać jakąś durną piosenkę obozową. Reszta z nietęgimi minami powlokła się za nim, a my dopiero wtedy wybuchnęłyśmy śmiechem. - No, co moje panie? Ruszać się, ruszać! - ponaglił nas pan Morton i szybko zerwałyśmy się ze swoich miejsc.
Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)
Ostatnio zmieniony przez Rachel8 (13-03-2014 o 20h51)
